Hanoi przywitało mnie smutnym lotniskiem i parszywą pogodą. Dwie godziny siedziałem w poczekalni i czekałem na lot z Shenzhen, którym przylatywał Jim. Miał opóźniony lot więc siedziałem na pustej hali przylotów i patrzyłem przez okno na lejącą się z nieba wodę. W końcu wylądował. Szybkie przywitanie, po roku nie widzenia się i wskoczyliśmy do taksówki. Nasz hotel był we francuskiej części miasta. Zarezerwowałem go z Warszawy więc w przeciwieństwie do podróży po Chinach tym razem ja prowadziłem naszą wycieczkę. Po zameldowaniu ruszyliśmy zwiedzać. Pozostałości po Europejczykach, to to co nadaje miastu atrakcyjności. Francuska dzielnica jest urokliwa. Kolorowe, stare kamienice, pełne detali architektonicznych z domieszką wietnamskiej atmosfery są bardzo ciekawą mieszanką. Pozostałe części miasta są albo biedne i zaniedbane albo sławią komunizm w sposób znany z innych światowych komunistycznych metropolii. Ciekawa jest też położona w centrum dzielnica z setkami małych sklepów, warsztatów i knajpek. W mieście jest pełno zachodnich turystów więc oferta gastronomiczna i hostelowa jest rozbudowana. W jednym z zaułków znaleźliśmy warsztat malarski. Wynajętych kilku malarzy malowało masowo własne kompozycje lub kopie obrazów współczesnych malarzy. Robili to świetnie. Atrakcyjna sztuka wisiała na ścianach i aż trudno było zdecydować co jest warte zakupu. W końcu zdecydowałem się na dwie reprodukcje. Jedną japońskiego, a drugą francuskiej malarki. Do dzisiaj wiszą w domu i cieszą oko. Znaleźliśmy tylko jedno takie miejsce i wyspecjalizowane wyłącznie we współczesnej sztuce. Zawsze zdumiewa mnie talent tych ludzi. Ja nie potrafię nic namalować, a oni hurtowo kopiują najlepszych artystów i robią to bardzo profesjonalnie.
Zmęczeni wróciliśmy w okolice hotelu, zjedliśmy w przydrożnym barze i poszliśmy spać. Następnego dnia wynajętym samochodem ruszyliśmy do Zatoki Lądującego Smoka: Ha long Bay, atrakcji turystycznej znanej na całym świecie, ogłoszonej jednym z 7 cudów świata. Na terenie 1500 km2 znajduje się 1969 malowniczych wysepek. Widok znany z wielu folderów turystycznych, najlepiej rozpoznawalna na świecie, atrakcja turystyczna Wietnamu. Wyjeżdżając z miasta obserwowałem tysiące Wietnamczyków kucających na ulicach i spożywających śniadanie od przydrożnych handlarzy. Miałem wrażenie, że ten codzienny rytuał oprócz oczywistej potrzeby zaspokojenia głodu, pełni funkcję towarzysko kulturalną. Ludzie, jedząc z miseczek rozmawiali ze sobą i śmiali się. Myślę, że poranna wymiana informacji między nimi działa w Hanoi szybciej niż prasa i internet.
Przejazd trwał około trzech godzin. Znowu hotel i szybko na przystań żeby załapać się na jeden z rejsów po zatoce. Krótkie negocjacje ceny i wskoczyliśmy na pokład. Nie zawiedliśmy się. Widoki wapiennych skał rozrzuconych w morzu z setkami jaskiń i pięknymi plażami zaskakują swoim pięknem. Kilka godzin siedzieliśmy na pokładzie podziwiając słynny na cały świat cud natury. Turystyka w tym miejscu jest bardzo rozwinięta. Jaskinie, które zwiedzaliśmy profesjonalnie przygotowano, wyznaczono szlaki i zamontowano oświetlenie. Kolorowe reflektory dają ciekawy efekt i budują atmosferę. Do wszystkich atrakcyjnych miejsc można dotrzeć stale kursującymi statkami, wynająć łódź motorową, helikopter albo podróżując i śpiąc na żaglowcu. Oferta jest niemal nieograniczona. Ciekawym zjawiskiem są platformy handlowe schowane w urokliwych zatoczkach. Drewniane pomosty, unoszące się na dużych, pustych, metalowych beczkach, bujają się na wodzie. Pomiędzy drewnianymi pomostami, zanurzone są w wodzie klatki dla ryb. Nie są to jednak tylko ryby ale wszelakie morskie stwory: żółwie, ryby, kałamarnice i dziesiątki rodzajów skorupiaków. Gdybyśmy tylko mieli w pokoju hotelowym kuchnie i mogli przyrządzić sobie coś z tych specjałów. Obeszliśmy się jednak smakiem i ruszyliśmy w stronę przystani. Wieczorem zjedliśmy mnóstwo owoców morza w pobliskiej restauracji. Oszukali nas i zapłaciliśmy niebotyczny rachunek. W menu były podane ceny ale nie za dania tylko za kilogram, na wagę. Ani Jim ani ja nie znamy Wietnamskiego i nie mogliśmy w żaden sposób udowodnić oszustwa, że danych muszli było mniej niż półtora kilograma, a ponad kilograma krewetek też nie zjedliśmy. Atmosfera przy płaceniu rachunku była wisielcza ale jeśli chcieliśmy wyjść z tamtąd cało, musieliśmy zapłacić. Z pełnymi brzuchami i przewietrzonym portfelem poszliśmy spać do hotelu.
Kolejnego dnia ruszyliśmy zobaczyć pagodę Yen Tu. Jedno z głównych miejsc kultu buddyjskiego w Wietnamie. To był strzał w dziesiątkę. Miejsce modlitwy i pielgrzymek Wietnamczyków z całego kraju. Żadnych zagranicznych turystów tylko pielgrzymi. Byłem jedynym „białym”. Przez cały dzień nie spotkałem nikogo o zachodnim typie urody. Szlak pielgrzymów rozpoczyna się u stóp góry i nie jest to łatwa droga. Całkowita długość szlaku wynosi około 6000 metrów. Droga prowadzi górskimi drogami przez tysiące kamiennych schodów i zajmuje około sześciu godzin. W panującym na miejscu upale nie jest to łatwe wyzwanie. Na dole, przy licznych parkingach, znajdują się stragany, na których można kupić wizerunki buddy, breloczki i magnesy na lodówkę. Taki handel towarzyszy miejscom modlitwy od stuleci więc nic w tym dziwnego.
Aby dostać się na górę można zdecydować się na jedną z dwóch opcji. Marsz pod górę, od samego podnóża góry, w wilgotnym upale, lub wjazd do połowy drogi na szczyt, kolejką linową. My zdecydowaliśmy się na wjazd. Górna stacja kolejki w kształcie kilkunastometrowej pagody góruję nad okolicą i na tle dolin położonych w oddali wygląda bajkowo. Ktoś pomyślał i mimo, że to nowoczesna konstrukcja to wpasowuje się w charakter miejsca. Dalsza droga na górę prowadziła najpierw wygodnymi kamiennymi szlakami ale im wyżej, tym stawała się węższa i bardziej naturalna. Na szlaku umiejscowiono kilka maleńkich kaplic dla modlących się pielgrzymów. Po raz kolejny w swoim życiu miałem wrażenie, że stanowię największą atrakcję turystyczną. Niezależnie czy byli to młodzi roześmiani ludzie, czy starsi, niedołężni, wspinający się od samego podnóża góry, przy asyście członków rodziny, wszyscy interesowali się mną. Część pokazywała mnie palcami i wybuchała śmiechem, inni się uśmiechali i próbowali zagadać lub po prostu przyglądali się w milczeniu. Sytuacja była o tyle inna niż w Chinach, że tym razem nie tylko ja nie miałem pojęcia o czym mówią Ci ludzie ale również Jim. Tutaj szanse się wyrównały ale nim tradycyjnie nikt się nie interesował i miał święty spokój. Jim pochodzi z prowincji przy granicy z Wietnamem więc wyglądał podobnie do tubylców. Może gdyby urodził się gdzieś przy Mongolii albo daleko na północ od Pekinu i miał ponad 1,9 m wzrostu to wzbudziłby zainteresowanie. A tak, jak zwykle, ja w centrum uwagi, a on wmieszał się w tłum – farciarz. Przy jednej z kapliczek otoczyło mnie kilka młodych Wietnamek, ubranych w stroje z motywami z bajek Disneya i japońskiej Mangi. Typowy kiczowaty styl. Zaczęły krzyczeć Zinadine Zidane, Zinadine Zidane. Zdębiałem! OK, rozumiem że wszyscy biali mogą wyglądać dla nich podobnie ale pomyśleć, że wyglądam jak Zinadine Zidane to już gruba przesada. Wręczyły aparat jedynemu chłopakowi w ich towarzystwie, złapały mnie bez pytania pod ręce i zaczęły pozować do zdjęć. Nie zapytały o zgodę, śmiały się głośno i chciały mnie zmusić do różnych ujęć. Czułem się jak szczeniak męczony przez dzieci. W tym momencie moja cierpliwość się skończyła. Dynamicznym ruchem otrzepałem się z ich rąk i zrobiłem zniesmaczoną minę. Nie miałem innego wyjścia bo tłumaczenie czegokolwiek po angielsku mijało się z celem. Moja mina nie była wymuszona ale pierwszy raz w życiu świadomie starałem się wyrazem twarzy powiedzieć komuś, idź sobie, daj mi spokój, wkurzasz mnie – ile emocji do wykazania w jednym grymasie. Ludzka twarz ma podobno kilkaset mięśni i użyłem chyba wszystkich. Udało się, bo zrozumiały i przestały pozować. Niemniej jednak moja reakcja nie popsuła im humoru. Śmiały się jeszcze głośniej i szybko odeszły. To tak jakby pies na nie warknął bo dla zabawy ciągnęły go za ogon. Co za ludzie……
Dalsza droga na górę stawała się co raz trudniejsza. Podziwiałem nie do końca sprawnych starszych ludzi, którzy oparci o ramiona młodszych pomocników, od wielu godzin wspinali się na górę. Ta droga była trudna dla mnie, głównie ze względu na temperaturę i wilgoć, w pełni sprawnego, młodego faceta, który połowę odcinka pokonał kolejką linową. Dla nich to musiała być forma pokuty i umyślnej udręki, która zajmowała cały dzień. Godne podziwu. Końcowe podejście było pełne wielkich głazów i naprawdę wymagało sprawności. Nie mieliśmy pojęcia czego spodziewać się na szczycie. Wielkiego posągu Buddy? Okazałej świątyni? Nic bardziej mylnego. Tłum pielgrzymów otaczał kolejną małą kaplicę. Widok z góry był oszałamiający. Stłoczeni ludzie palili kadzidła. Znaczna część gorliwie się modliła. Wielu śpiewało. Z rozstawionych głośników szumiały mantry. Część ludzi było tam tak jak my jedynie w celach turystycznych i ci robili zdjęcia. Większość jednak zdawała się wpadać w trans i Ci przeważali. Przez to, atmosfera było podniosła, pełna mistycyzmu. Wszyscy stali pod gołym niebem, między rozrzuconymi głazami, z widokiem na kilkaset kilometrów. Nagrałem telefonem, krótki film. Do dzisiaj gdy go oglądam, czuje to coś, co wisiało w powietrzu, coś nie namacalnego, mistycznego. Byłem w setkach miejsc kultu, od katolickich kościołów po buddyjskie klasztory w Himalajach ale nigdy czegoś takiego nie czułem. Coś nie namacalnego, czego warto było doświadczyć.
Na dół schodziliśmy znacznie sprawniej i pod wieczór wróciliśmy do hotelu. Rano znowu transport do Hanoi i w południe zaczęliśmy kolejne zwiedzanie. Najpierw słynne wybudowane przez Francuzów więzienie Hoa Lo Prison, w którym w koszmarnych warunkach przetrzymywano Wietnamczyków walczących z kolonizatorem. Po odejściu Francuzów więzienie działało dalej, a w kolejnych latach przetrzymywano w nim amerykańskich żołnierzy, w trakcie wojny Wietnamskiej. W jednej z cel siedział przyszły kandydat na prezydenta Stanów Zjednoczonych John Mc Cain. Był pilotem i zestrzelono go nad centrum miasta. Jego samolot spadł do jeziora Truc Bach. Z połamanymi rękami i nogą trafił do słynnego więzienia gdzie siedział 2 lata w izolatce i był poddawany torturom. Spędził tam razem pięć lat. W 2009 roku, już jako amerykański kongresmenem, wrócił do tego miejsca. Fotografie z tej wizyty powieszono w jego byłej izolatce. Historia zatoczyła koło.
Zmęczeni, późnym popołudniem ruszyliśmy w stronę hotelu. Na jednej z uliczek, zapatrzony na stare kamienice, maszerowałem skupiony z oczami skierowanymi w górę. Ulica palona słońcem, a w powietrzu zapachy z licznych garkuchni. Nagle poczułem, że moją prawą łydkę rozrywa drut kolczasty. Spojrzałem w dól. Noga w ranach, krew się leje, ból, a drutu nie ma. Rzut okiem w lewo, nic, rzut oka w prawo i widzę uciekającego kota. Leżał na chodniku i spał na słońcu. Niczego nie świadomy, w pełni zrelaksowany, a tu nagle z drugiego końca świata przyjechał wielki biały człowiek i go zdeptał. Nie wiem czy zrobiłem mu krzywdę, uciekał całkiem sprawnie ale on mnie mocno podrapał i ugryzł. Krew się leje, ludzie się patrzą, Jim naciska na pojechanie do szpitala. Uliczny kot w Wietnamie, nie koniecznie był czysty i nie musiał być zdrowy. Nie tylko mnie podrapał ale też ugryzł więc rozważałem przez chwilę opcje wścieklizny, tężca i innych zaraz. Wściekły pewnie nie był, raczej śpiący. To on mógłby powiedzieć o mnie, że jestem wściekły, a na tężec byłem szczepiony więc uznałem, że wystarczy dezynfekcja.
Powiedziałem do Jima ”Szukamy apteki albo sklepu monopolowego”. Apteki nie było ale kilkadziesiąt metrów dalej w dwu metrowej szczelinie między kamienicami, był mikro sklep z alkoholem. Kobieta sprzedawała bimber, w butelkach z białego szkła, bez akcyzy. Za grosze kupiłem 0,5 litrową flaszkę, stanąłem na środku chodnika i zacząłem polewać nogę. Rany nie były głębokie i alkohol sprawnie je dezynfekował. Przechodnie zatrzymywali się przy nas, tworząc co raz większy tłum, a z pobliskiego sklepiku, jakaś sympatyczna kobieta przyniosła mi kilka plastrów. Zużyłem pół butelki i okleiłem co się dało. Dziurawa noga przestawała krwawić, a ja otoczony gapiami stałem z flaszką bimbru w ręku. Zadowolony ze swojego pomysłu i udanej dezynfekcji, zacząłem pytać czy ktoś nie chce skonsumować reszty. Chętnych nie było, a ja nie odważyłbym się użyć tego alkoholu inaczej niż do oczyszczenia ran z zarazków więc pozostawiłem butelkę na chodniku i pokazałem ludziom, że jak mają ochotę to niech sobie wezmą. Ruszyliśmy w stronę hotelu.