Wino to nie jest pierwsze skojarzenie, jakie wywołuje nazwa Teksas, ale za jakiś czas świat dowie się o tutejszych winnicach. Od mniej więcej dwudziestu lat lawinowo rośnie tam liczba terenów przeznaczonych pod uprawy winorośli. USA są czwartym po Włoszech, Hiszpanii i Francji producentem wina na świecie, a prawie 90% produkowane jest w Kalifornii. W stosunkowo krótkim czasie, pod względem „winnej” turystyki, na drugie miejsce po kalifornijskiej Napa, wysunął się teksański Fredericksburg.
Jak powiedział mi Sean Doerre z centrum informacji turystycznej we Fredericksburgu. „Kiedy dorastałem, w latach 90-tych, w okolicy miasta były cztery lub pięć winiarni. Teraz jest ich ponad pięćdziesiąt, plus punkty degustacji”.
Dlaczego produkcja wina w Teksasie zaczęła się opłacać?
„Zmieniono podejście do uprawy winorośli – powiedział mi Sean – zaczęto sprowadzać odmiany lepiej znoszące wysokie temperatury, wiesz jak tutaj potrafi być gorąco. Teksańczycy przestali podążać śladem, np. Kalifornii i zaczęli szukać odmian, które pozwoliły na produkcję dobrego, cieszącego się uznaniem wina”.
Przez centrum Fredericksburga przechodzi nazywana „wine road” – „drogą wina”, krajowa droga nr 290. Wzdłuż niej, na wschód i zachód od miasta, znajduje się kilkadziesiąt winnic i miejsc degustacji. Wśród pól winorośli, otoczone zielonymi wzgórzami, w sielskiej atmosferze stoją eleganckie budynki do degustacji, w których często mieszczą się też restauracje. Białe obrusy, obowiązkowe kieliszki do wina i sporo gości, którzy przy posiłku wysłuchują opowieści kelnerów o lokalnym winie. Wszystko zrobione ze smakiem, skierowane do tych, którzy są gotowi zapłacić za butelkę trzydzieści dolarów lub więcej. Według Stowarzyszenia Texas Wine & Grape Growers, w 2017 roku teksańskie winnice odwiedziło ponad 1,7 mln osób. W tym samym czasie winiarze dołożyli do teksańskiego PKB 13,1 miliarda dolarów.
Przypadek chciał, że na zaproszenie Tylera Turbeville’a trafiłem do winiarni NarrowPathWinery. Rodzina Turbeville-a zaczęła produkcję wina w pierwszych latach XXI wieku. Przez pierwsze dziesięć lat, na małym polu, około 4000 metrów kwadratowych, hodowali winorośl i produkowali wina wyłącznie na swój użytek. Zbiorniki na wino, fermentacja, butelkowanie, wszystko odbywało się w przydomowej stodole. Po upływie dekady, uznali, że ich wino jest na tyle dobre, że postanowili zrobić z tego biznes. Aktualnie produkują rocznie jedynie 30 tysięcy butelek wina. To ilość „butikowa” ale przy średniej cenie rynkowej za butelkę, około 25 dolarów, daje im to znaczny przychód, który pozwala myśleć o przyszłości. W międzyczasie zdobyli kilka nagród, m.in. na dużych targach w Houston.
„To bardzo młody przemysł w Teksasie – mówi Tyler – póki co, prawie każdy ma inne zdanie, czym powinno być teksańskie wino. Dopóki nie zwiększymy produkcji, żeby przewyższyć wewnętrzny popyt i nie powstanie coś na wzór marki teksańskiego wina, dopóty będziemy produkować lokalnie. Na świecie jest tak dużo producentów i rozpoznawalnych marek, że aż trudno mówić o wysiłku, który muszą podjąć teksańscy producenci, żeby wyróżnić się na międzynarodowej arenie. Może za 10 lub 20 lat to się wydarzy. Teksańscy producenci powoli zwracają uwagę na Nowy York i Kalifornię, gdzie spożycie wina jest bardzo wysokie, ale inne rynki są jeszcze poza naszym zasięgiem.”
Winorośle owocują w Teksasie dwa razy, „zimowe” owoce zostają na krzakach dla ptaków, właściwe, letnie plony, zbiera się ręcznie.
„Za dwa tygodnie przyjedzie do nas około 30 osób. Głównie wolontariusze. Trochę znajomych, rodziny, przyjaciół. Są też zaprzyjaźnieni klienci. Od wczesnego ranka wszyscy ruszymy na pole i będziemy zbierać owoce. Na koniec pracy dostaną od nas w prezencie butelkę wina. Nic więcej. To taki miły dzień na świeżym powietrzu. Przy naszej skali działania możemy robić to właśnie w ten sposób – mówi Tyler. To jest ta trudno definiowalna magia wina. Ludzi łączy nie tylko wspólne spożywanie, ale też romantyzm związany z jego produkcją – nie mamy problemu ze znalezieniem chętnych, którzy wstaną wcześnie rano i przyjadą do nas zbierać owoce. Chcą poczuć się częścią procesu. Mieć udział w stworzeniu czegoś wyjątkowego”.
Idziemy przejść się rzędami wzdłuż krzewów winorośli. Każdy ma kilkaset metrów długości. Część przykryta siatką, dla ochrony przed ptakami.
„Tu rośnie Merlot – mówi Tyler – a tam Sirah. Parę dni wcześniej przeszła wielka burza i zobacz co się stało, zerwała z krzaków większość owoców – Tyler wskazuje na winorośle, które nie są przykryte siatką – czekaliśmy na nie wiele miesięcy, żeby stracić wszystko w ciągu kilku minut. Teraz nie ma sensu chronić tego, co zostało. Resztę zjedzą ptaki.”
Tak to jest z produkcją wina. Nigdy nie wiadomo jaki naturalny kataklizm pokrzyżuje Ci plany. Idziemy dalej. Na moich oczach rośnie Chianti. Owoce są już dojrzałe, prawie gotowe do zebrania. Tyler pozwala mi spróbować winogron.
”Kiedy będą gotowe do zbioru?” – pytam. „Kiedy miąższ i nasiona zrobią się brązowe.” – mówi spokojnie Tyler
Pierwsze owoce, które próbowaliśmy, miały biały miąższ, kolejne – jasnoczerwony, a ostatnie – ciemnoczerwone.
„Ten szczep uprawiamy głównie dlatego, ponieważ czasami, wina teksańskie mają problem z kolorem, z głębokim czerwonym odcieniem. Żeby uzyskać głęboki czerwony kolor mieszamy te odmianę z innymi, przez co wino ma odpowiednią barwę” – uświadamia mnie Tyler.
Krótka historia współczesnego winiarstwa w Teksasie ma w sobie coś pociągającego. Odkrywanie świata, który dopiero się rodzi, raczkuje, daje niepowtarzalną okazję przyglądania się tworzeniu marek i legend. To jak w zegarmistrzostwie czy przemyśle motoryzacyjnym. Można powiedzieć, że na początku XXI wieku tworzą się w Teksasie winiarskie legendy. O założycielach winnic, którzy dzisiaj chodzą i smakują owoce, w upalnym teksańskim słońcu, będzie się w przyszłości pisać w katalogach firmowych. Marki, które osiągną sukces i przetrwają dziesięciolecia będą wspominać swoich założycieli. Ich imiona i decyzje, które dzisiaj podejmują. Jeśli więc mamy ochotę zobaczyć, jak rodzą się legendy, to warto jechać do Teksasu dzisiaj. Porozmawiać z ludźmi, którzy podjęli decyzję o założeniu winnicy i postawili wszystko na jedną kartę. Zdecydowali się, że ich przyszłość i ich rodzin będzie zależała od niepewnych warunków pogodowych, osobistych preferencji smakowych i szczęścia.