Źródło: www.oohmagazine.pl
Godzinę jazdy do meksykańskiej granicy, pomiędzy Uvalde i Camp Wood leży Ox Ranch. Prawie 9000 hektarów prywatnej posiadłości. Liczone płasko na mapie. Biorąc pod uwagę wszystkie góry i wzgórza, znacznie więcej. To w sumie 45 kilometrów kwadratowych. Cała dolina otoczona wzgórzami należy do jednego człowieka, który nabył trzy okoliczne posiadłości i stworzył to miejsce. Jadę do celu sam i czuje, że jestem na odludziu, że oddalam się od cywilizacji i zbliżam do magicznej krainy. Idealistycznej koncepcji młodego wizjonera.
Wjazd na OX Ranch jest skromny. Metalowa, czarna brama, wysoka na 4 metry, z wyciętymi w metalu figurkami zwierząt. Wyrasta niespodziewanie z ogrodzenia na totalnym odludziu, pośrodku niczego. Kilka kilometrów dalej droga się kończy. Nie ma nic. Obok bramy wystaje z ziemi słupek, z maleńką klawiaturą, na której trzeba wstukać odpowiedni kod aby otworzyły się przed nami wrota do magicznego świata. Żadnych ludzi, samochodów, widocznych zabudowań. Jestem na odludziu. Ta maleńka klawiatura jest jak tabletka w filmie Matrix. Jeśli z niej skorzystasz już nic nie będzie takie samo. Przeniesiesz się do innego świata. Wjeżdżając na ranczo przeżywam uniesienie. Pierwsza szokująca różnica, od reszty otaczającego je świata, to widok setek pasących się antylop, jeleni i saren z młodymi. Nagle muszę się zatrzymać, bo przez długą na kilkadziesiąt metrów groblę na jeziorze, którą wiedzie moja droga, idzie struś. Przejazd jest wąski więc nie damy rady się wyminąć. Wielki ptak kiwa rytmicznie głową i bez pośpiechu idzie w moją stronę. Muszę zaczekać, aż zejdzie z drogi, żebym mógł jechać dalej. To trwa ponad dwie minuty. Nie mogę uwierzyć w to co widzę. Jesteśmy sami. Ja w samochodzie z opuszczoną szczęką i on majestatycznie idący w pełnym słońcu, na drugą stronę jeziora. Mam wrażenie jakbym wjeżdżał do magicznego, rajskiego ogrodu.
Z Chelsea, moją przewodniczką, spotykam się jakiś czas później, około dwóch kilometrów od mojego miejsca zakwaterowania. Mieści się tu ważna część biznesu. Jedyne na świecie miejsce gdzie można pojeździć i postrzelać z kilkunastu rosyjskich, amerykańskich i niemieckich czołgów, z czasów II Wojny Światowej. Zestawienie rajskiego ogrodu, którego miałem okazję doświadczyć z czołgami, które hałasują, zatruwają powietrze i strzelają prawdziwą amunicją jest szokujące. Wozy bojowe i czołgi zajmują jednak relatywnie skromny teren na przestrzeni 9000 hektarów. W żaden sposób nie zakłócają idylli reszty tego miejsca. Dla tych, którzy nie chcą skorzystać z tej atrakcji, są zupełnie niezauważalne.
Garaż i miejsce gdzie trzymane są czołgi ma urzędowy status muzeum. Kilkadziesiąt karabinów maszynowych z czasów II Wojny Światowej i współczesnych, wisi na ścianie przy wejściu. Wszystkie są sprawne i z każdego można dowolnie postrzelać. Przy większości czołgów stoją metalowe schodki. Chelsea zachęca mnie do wspinania się na nie, tylko zaznacza żebym niczego nie naciskał, bo wszystkie są sprawne i na pewno nie chciałbym niechcący wyjechać przez ścianę z hangaru. Klienci mogą nimi jeździć i z nich strzelać, zazwyczaj do ustawionych w oddali samochodów osobowych.
W muzeum spotykam się z Riley’em. Podobnie jak reszta personelu jest weteranem i świetnie zna się na czołgach i broni palnej. Chlubą muzeum, o której opowiada mi w pierwszej kolejności, jest czołg Sherman. Zbudowany w 1944 na inwazję w Japonii. Ostatni na świecie Sherman z działem 76 mm, który nadal jeździ i strzela na odległość 300 metrów. Railey wręcza mi ważący ponad 20 kg stalowy pocisk i ostrzega żeby wziąć go w obie ręce, bo jest naprawdę ciężki. To prawda, jest bardzo ciężki, a po wystrzeleniu przemieszcza się z podobną prędkością, co kula wystrzelona z karabinu maszynowego, około 700 metrów na sekundę. Wystarczy zapłacić ponad 10 tysięcy złotych za mniej więcej 3 godziny zabawy oraz jedną serię strzelania i można poczuć siłę tej maszyny.
Dalej stoi wóz bojowy służący niemieckim żołnierzom do transportu na polu bitwy. Jest też niemiecki Leopard wyprodukowany w latach 70-tych dwudziestego wieku. Podobno najpotężniejszy i najłatwiejszy w obsłudze czołg na wyposażeniu muzeum. Rozwija prędkość do 60 km/h. Wyobrażam sobie klientów, którzy rozpędzają go do pełnej prędkości i czują powiew adrenaliny, jakiej nie dostarczy im jazda żadnym innym pojazdem.
- Co może być lepszą zabawą niż jazda 60 km/h niemieckim czołgiem po rancho w Teksasie? – pytam się retorycznie Riley’a.
- Tylko taka jazda, która zakończy się przejechaniem i zmiażdżeniem samochodu osobowego. Takie atrakcje też są w ofercie – odpowiada – Czasami musimy przerwać strzelanie, żeby przepuścić zebrę lub żyrafę. To surrealistyczne doświadczenie.
Pytam jak często mają klientów, bo zabawa nie należy do tanich. – W weekendy średnio 9 strzelań dziennie – mówi z dumą – w zeszły weekend wystrzeliliśmy 25 serii z Shermana. Klienci to głównie rodziny i pracownicy firm na imprezach integracyjnych. Mamy też sporo ekip telewizyjnych i Youtuberów, którzy przyjeżdżają robić materiały, o jeździe czołgami i strzelaniu. Są klienci z Danii, Polski, Niemiec, Chin i Australii, z całego świata. Przyjeżdżają kilkunastoletni chłopcy z mamami, ex żołnierze, młodzi na imprezy kawalerskie. Klienci są bardzo różnorodni. To jedyne na świecie miejsce, gdzie można strzelać z tylu czołgów – podkreśla ponownie Riley. Ceny są zróżnicowane. Przejażdżka rosyjskim T34 i jedna runda strzelania to ponad 13000 PLN. Są też tańsze opcje gdzie nauka jazdy i przejażdżka kosztują około 3000 PLN, a jazda i strzelanie około 6500 PLN. Ceny wynikają z ilości paliwa jakie spala czołg, ceny zakupu wraków samochodów do zmiażdżenia lub rozstrzelania, no i przede wszystkim z unikatowości oferty. Jazda i strzelanie z czołgu to nie jedyne atrakcje. Są też tańsze, jak rzut ręcznym granatem, umieszczenie i detonacja ładunków wybuchowych czy stworzenie wielkiej kuli ognia poprzez detonację ładunku wybuchowego w pobliżu zbiorników z paliwem. Jak się bawić to się bawić. Dodatkowo, w ofercie strzelanie z kilkudziesięciu różnych karabinów maszynowych w cenie kilkuset dolarów za rundę i strzelanie z ciężkich dział, małych armat w cenie około 3500 PLN.
Tego samego wieczoru ruszamy z Chelsea na safari po okolicy. Jadę zjawiskową doliną, otoczony stadami antylop. Gdzieniegdzie skaczą kangury, ścigając się z naszym samochodem. Oglądamy wodne bawoły afrykańskie i azjatyckie, a nawet himalajskie jaki. Gatunki z całego świata żyją tutaj wolno i zupełnie nie zwracają uwagi na turystów. Po drodze spotykamy i karminy wolno przechadzające się żyrafy i strusia. Tego samego, którego spotkałem rano na drodze. Ostatniego dnia pobytu spotkałem się z Tony’m. Jest menadżerem zarządzającym ranczo. Tony zarządza firmą, w której głównymi atrybutami są: 10 tysięcy egzotycznych zwierząt, broń palna, kilkanaście czołgów i kilkaset organizowanych polowań rocznie. Nie lada wyzwanie. Pierwsza rzecz jaka mnie intryguje, to jak organizowane są polowania na zwierzęta, które widziałem w trakcie safari z Chealsea. Jeśli widziałem stado białych bizonów, czy rzadkich antylop, kangurów i zebr, to myśliwi mają niezwykle proste zadanie żeby je zabić. Wystarczy pojechać klimatyzowanym autem do miejsca gdzie są karmniki lub woda, wysiąść z auta i nacisnąć spust. Kto chciałby za to zapłacić kilka czy kilkanaście tysięcy dolarów?
– Zwierzęta, które widziałeś w trakcie safari trzymamy głównie w celach reprodukcji. Bardzo rzadko organizujemy na nie polowania. Byk i samice białych bizonów, które widziałeś, nigdy nie zostaną zabite. Żyją w pobliżu lobby i rozmnażają się. Na ranczo żyją jednak inne byki. Na samice nie polujemy. Myśliwi zabijają głównie byki. Te żyją daleko stąd i trudno do nich dotrzeć. Jeździmy z klientami w odległe regiony gdzie musimy szukać i wytropić zwierzęta. Niektóre gatunki żyją tylko w górach. Polowanie na nie jest bardzo wymagające. W zeszłym roku mieliśmy tutaj ośmiuset myśliwych. Większość była bardzo zadowolona więc nasze polowania nie są jak wyjście do lasu po grzyby. Jest jednak sporo gatunków, których populacja rośnie tak szybko, że musimy je eliminować i nazywamy to bardziej „żniwami, zbieraniem” niż polowaniem. Osoba zainteresowana mięsem, porożem, ma możliwość odstrzelić wskazaną sztukę. Wszystko dzieje się z szacunkiem do zwierzęcia. Pamiętaj, że nie mamy tutaj drapieżników – wyjaśnia Tony.
– Ostatnio próbowaliśmy ściągnąć z Południowej Afryki dwadzieścia siedem nosorożców. Mieliśmy problem z decyzjami rządowymi. Przede wszystkim po stronie RPA. Nie chcieli pozwolić na sprzedaż tak dużej liczby zwierząt zagrożonego gatunku osobie prywatnej na drugim krańcu świata – dodaje.
– Do czego potrzebowaliście nosorożców, do polowania? – pytam.
– Nie, ludzie uwielbiają safari, chcieliśmy by odwiedzający mogli karmić nosorożce, tak jak teraz mogą karmić żyrafy. Wiemy też jedną rzecz. Jeśli uda nam się je w końcu ściągnąć tutaj, one na pewno nie wyginą. Cokolwiek stanie się w Afryce, w RPA, tutaj przetrwają. Zaryzykuje stwierdzenie, że zwierzęta, które tu żyją są szczęśliwe. To co tu robimy, to nie zoo. Czasami opowiadam ludziom historię, jak zabrałem moją małą córkę do zoo. Ja praktycznie od zawsze pracuje na ranczach łowieckich. Ona często odwiedza mnie w pracy i widzi zwierzęta. Gdy poszliśmy do zoo widziała dużo gatunków zwierząt, które wcześniej obserwowała na ranczach. Gdy byliśmy mniej więcej w połowie zwiedzania odwróciła się do mnie i powiedziała: „Tato, czemu te wszystkie zwierzęta wyglądają tu na smutne i chore?”.