Miejsce, w którym zawsze gra muzyka i codziennie można liczyć na gości to bar i restauracja Chikin Coop (kurnik). Ten lokal to własność Pani Mer. Przy barze obsługuje gości córka Pani Burmistrz. Na małej scenie przy drzwiach występują mieszkańcy, śpiewając karaoke, do podkładów mniej lub bardziej teksańskich piosenek. Na parkiecie zdarza się zobaczyć ludzi tańczących tańce country. Większość osób się zna. Wpadają na kilka godzin, zaśpiewać, zatańczyć albo tylko napić się piwa. Między nimi krążą przyjezdni ale wtapiają się w tłum. Nie wyróżniają się za bardzo. Można też spotkać Panią Burmistrz przy jednym ze stołów, z synem, rodziną i przyjaciółmi. Rodzinna atmosfera.
To miejsce jest niezwykłe jeszcze z jednego względu. Nie nazywa się kurnik bez powodu. Pod budynkiem i w jego okolicy żyją kurczaki. Żyją samodzielnie, na własną rękę. Niezależne kurczaki wywodzące się z kilkudziesięcioletniego, starego, dumnego rodu kurczaków wolnomyślicieli. Od kilkudziesięciu lat mają swoje małe państwo, w tym właśnie miejscu. Znoszą jajka, które ludzie i drapieżniki znajdują czasem w trawie. Część udaje im się je jednak tak ukryć, że pozwala to przetrwać rodowi. Nie straszni im ludzie ani koty. Nie boją się teksańskich węży. Podobnie jak Teksas w swojej historii, kurczaki te wybiły się na niepodległość i mają ją już od kilkudziesięciu lat. Nikt nimi nie rządzi, nikt ich nie posiada, nikogo nie muszą się słuchać. Czasami żeby przypomnieć o swojej kurczaczej republice i zamanifestować wolność, wychodzą na główną ulicę i demonstrują przechodząc z jednej strony na drugą. Nie niosą transparentów, w końcu to tylko kurczaki ale swoją obecnością zaznaczają swój niezależny duch. W tym czasie, samochody przejeżdżające przez miasto, zatrzymują się i puszczają je przodem. Kierowcy czekają, aż kurczaki dumnie przejdą na drugą stronę. Znikają potem w zakamarkach Bandery zajęte swoimi sprawami i sprawami kurczaczej republiki.