Malediwy to muzułmański kraj pod silnym wpływem indyjskiej kultury. Składa się z około 1190 wysp z międzynarodowym lotniskiem w stolicy kraju Male. Znany z turystycznych prospektów i kojarzony ze słonecznymi wakacjami. W 2010 roku spędziłem z rodziną tydzień na maleńkiej wyspie Kuramathi – około 2 km długości i miejscami od kilkudziesięciu do kilkuset metrów szerokości. Na naszą wyspę przylecieliśmy hydroplanem, który stanowi popularny środek transportu do większości kurortów. Piloci w służbowych koszulach z krótkim rękawkiem i klapkach traktują te maszyny jak taksówki. Widoki na błękitne atole zagwarantowane w cenie przelotu. Przyroda Malediwów jest oszałamiająca. Kolory morza, roślin, nieba wyglądają jak poprawione w programie Photoshop. Rozmiary owadów też zdają się być nienaturalne czego przykładem był 5 cm karaluch jakiego spotkałem raz na swojej drodze. Bliskość oszałamiającej natury, to właśnie to, co przyciąga na Malediwy turystów z całego świata. Pomiędzy plażami, a zewnętrzną rafą koralową, pływają dochodzące do 1,5 m długości rekiny rafowe, zupełnie nie groźne dla ludzi. Są ciekawskie i chętnie podpływają blisko brzegu. Wszędzie można spotkać małe, białe kraby tzw. Hermit Crabs. Są też większe okazy innych gatunków. Po plażach przechadzają się dostojnie białe czaple, a nad głowami latają niezliczone gatunki ptaków i wielkie, roślinożerne, lisie nietoperze. Nazywane również psimi nietoperzami są ogromne. Rozpiętość ich skrzydeł sięga do 1,7 m, a długość ciała przekracza 30 cm. Wieczorami do jednego z pomostów przypływały dzikie płaszczki, oswojone przez obsługę hotelu. Zjawiały się codziennie na karmienie, które organizowano tuż przy jednej z restauracji. Metrowej wielkości okazy dopraszały się jedzenia od zanurzonego do pasa pracownika hotelu. W tej wspaniałej scenerii postanowiłem pierwszy raz w życiu wybrać się na ryby. Łowienie na morzu, na duże okazy ryb, nazywa się na świecie Big Game Fishing i jak później się okazało, dla mnie była to naprawdę „Big Game”.
W nocy przed zaplanowanym rejsem rozpętała się burza. To zjawisko, na wyspie o szerokości kilkuset metrów, na środku oceanu Indyjskiego, robi piorunujące wrażenie. Szalejący ocean przed całkowitym zalaniem wyspy powstrzymywała rafa koralowa. Wiatr był tak silny, że wyrwał drzewo z korzeniami, tuż przy naszym bungalowie. O 5 rano zadzwoniłem na recepcje z nieśmiałym pytaniem czy zaistniałe warunki atmosferyczne sprzyjają wyjściu w morze. Sympatyczna recepcjonistka, po konsultacji z kapitanem, potwierdziła, że jak najbardziej tak i mam stawić się na głównym pomoście punkt szósta rano. Miałem spore wątpliwości zastanawiając się czy chęć zysku załogi nie odsunęła zasad bezpieczeństwa na drugi plan. Z nieba lał tropikalny deszcz, a ja czułem się jakbym w ciągu jednej nocy przeniósł się do zupełnie innego wymiaru. Turkusowe morze i niebo zmieniły się nie do poznania, a szalejący wiatr kładł w nocy korony palm. O tym, że jestem w tropikach przypominała tylko temperatura. Na pomoście pojawiła się również młoda para Rosjan ze Smoleńska. Spędzali na wyspie podróż poślubną. Trzyosobowa załoga sprawnie wyprowadziła nas w morze i prowadziła poza atol. Tam mieliśmy rozpocząć swoją przygodę. Lejący deszcz i spore fale budowały atmosferę grozy. Młoda Rosjanka bardzo szybko zaczęła wymiotować i nie interesowało ją nic oprócz wypełniania dostarczonej przez załogę torebki. Jej młody mąż również miał nie tęgą minę ale trzymał się dzielnie.
Po wypłynięciu poza atol załoga wyrzuciła przynętę za burtę i zaprosiła Rosjanina żeby zajął miejsce przy wędce. Szeroki fotel z podparciem dla nóg i uchwytem na wędkę wyglądał bardzo profesjonalnie. Sprzęt przygotowany do łowienia dużych okazów. Po 20 minutach bujania się na falach Rosjanie stwierdzili, że choroba morska jest nie do zniesienia i musimy wracać. W tej chwili wymiotował już też młody chłopak. Załoga oświadczyła, że wrócimy do hotelu, a jeśli będę miał ochotę wywiozą mnie ponownie na zewnątrz atolu. Rosjanie zajęci torebkami zaszyli się na rufie, a mnie pozwolono zasiąść na fotelu. Kapitan obrał kurs na port. Po niespełna pięciu minutach, zanim zdążyliśmy się zbliżyć do granic atolu miałem branie. Zaaferowany zacząłem kręcić kołowrotkiem. Byłem tak przejęty, że dopiero po kilkunastu minutach zorientowałem się, że gdy ryba stawia opór, linka nie naciąga się na kołowrotek, niezależnie od tego z jak wielkim zapałem nim kręcę. Totalna amatorka. Walka trwała ponad trzydzieści minut. Ryba, którą złapaliśmy ma w zwyczaju wykonywać spektakularne skoki nad powierzchnie wody. W moim przypadku nic takiego się nie wydarzyło. Do samego końca nie wiedzieliśmy co udało się złapać. Gdy naszym oczom ukazała się ponad dwu metrowa żaglica (licząc z ogonem i okazałym nosem), najszybsza ryba świata, która osiąga prędkość do 130 km/h!, wśród członków załogi przeszedł pomruk zdziwienia i podziwu dla zdumiewającego stworzenia. Razem z dwoma pomocnikami, za pomocą harpunów, udało nam się wyjąć ją na pokład. Byłem tak zmęczony, że usiadłem na ławce próbując złapać oddech. Miałem mieszane uczucia czy zostawić ją morzu i puścić wolno, czy zabrać ze sobą. Wybrałem drugą opcje ale postanowiłem już nigdy nie brać udziału w takich połowach. Amatorzy, tacy jak ja, przyjeżdżają z całego świata i wyjmują z oceanu jego bogactwo, żeby zrobić sobie atrakcyjne zdjęcie i powiesić na ścianie. W moim przypadku również wygrał egoizm. Morze dalej było niespokojne, a deszcz lał się z nieba. Rozbijając fale ruszyliśmy w stronę przystani. Nasz rejs trwał ponad godzinę, zanim dobiliśmy do brzegu. W tym czasie opadły emocje, a Rosjanie zwrócili resztkę zawartości żołądków. Połów ryby wydłużył ich czas oczekiwania na powrót na suchy ląd i nie byli z tego powodu szczęśliwi. Po przybiciu do pomostu, mimo siąpiącego deszczu, zaczęło się mierzenie drapieżnika i sesja zdjęciowa. Najzabawniejsi byli sini Rosjanie, którzy szczęśliwi z powrotu na stały ląd pozowali ochoczo do zdjęć przy wielkiej rybie. To była ich rekompensata za złe samopoczucie. Wieczorem całą rodziną mieliśmy okazje skosztować żaglicy. Była bardzo dobra. Przypuszczam, że przy okazji zapewniłem kilka darmowych posiłków dla całego personelu hotelowego, wspierając budżet właścicieli. Moja pierwsza wyprawa na ryby i złapałem „święty gral” wędkarzy. Szczęście amatora.