Amboseli to park narodowy w Kenii znany na cały świat z panoramicznego widoku na szczyt Kilimandżaro. Bardzo często fotografie tej góry znane z internetu i broszur turystycznych wykonywane są właśnie tam. Na miejsce dotarliśmy małym busem z kierowcą i rodziną Austriaków. Wielogodzinna jazda przez bezdroża, w dużej mierze przez nieutwardzone drogi, z wydrążonymi koleinami. W popularnych przewodnikach turystycznych zaznaczano, że kobiety powinny pamiętać o biustonoszach, bo w przeciwnym wypadku przejazd może okazać się koszmarnym doświadczeniem. Trzęsło niemiłosiernie, a każda kolejna dziura zaskakiwała kierunkiem przechylenia samochodu. Podziwialiśmy krajobrazy i zwierzęta żyjące na wolności. Safari to wyjątkowe doświadczenie. Antylopy gnu, słonie, lwy, pawiany, hieny, hipopotamy i ciekawskie żyrafy żyjące na wolności, a w tle ośnieżony szczyt Kilimandżaro. Było wspaniale. Od dziecka oglądamy w telewizji filmy przyrodnicze o afrykańskich zwierzętach. Wszyscy wiemy jak wygląda, np. żyrafa ale mimo to zobaczyć te majestatyczne stworzenia na wolności, w ich naturalnym środowisku to co innego. Parki narodowe nie są ogrodzone płotami, a zwierzęta migrują. Rodzi to wiele konfliktów z ludźmi, którzy bronią upraw i w ostatnich latach, np. masowo stosują trutki. Martwe zwierzęta są zjadane przez drapieżniki i padlinożerców. Te też padają od tej samej trucizny. Świat zwierząt się kurczy i jest to bardzo smutne. Trudno wytłumaczyć biednym ludziom, że mają godzić się na zagrożenie ze strony drapieżników czy zniszczenie upraw przez dużych roślinożerców jeśli w grę wchodzi przetrwanie ich rodzin. Wprowadzane są różne programy, które mają na celu dzielić dochody z turystyki z lokalnymi społecznościami. Wypłaca się odszkodowania i stosuje inne rozwiązania ale problem narasta. Dzikie zwierzęta nie wiedzą gdzie kończy się park narodowy i teren na którym teoretycznie są bardziej bezpieczne. Dlatego daleko przed granicami Amboseli widzieliśmy wędrujące słonie i żyrafy. Te drugie, z nie dużej odległości przyglądały nam się zabawnie, w każdej chwili gotowe do ucieczki. Spotkaliśmy też rodzine strusiów. Matka na widok samochodu podniosła skrzydła i uderzyła nimi energicznie. Na ten sygnał kilkanaście kurcząt zbiegło się i zgromadziło wokół jej nóg. To są niezwykłe obserwacje, które znowu spowodowały, że poczuliśmy się, że jesteśmy w innej czasoprzestrzeni. Na terenie parku oglądaliśmy rodziny lwów, słoni przy wodopoju, guźce i antylopy gnu, słynne na cały świat z filmów o parku Masaj Mara kiedy setki tysięcy przedstawicieli tego gatunku migruje pokonując koryta rzek przy, których polują na nie krokodyle i inne drapieżniki.
Drugiego dnia safari zaproponowano nam wizytę w wiosce Masajskiej. Nikt oprócz nas się nie zdecydował, więc wsiedliśmy do samochodu sami i kierowca zabrał nas na miejsce. Jechaliśmy około godziny. Po dotarciu na miejsce poinformował, że odbierze nas za 4 godziny i odjechał. Zostaliśmy zupełnie sami z całą wioską Masajów, a w tle górował nad wszystkim szczyt Kilimandżaro. Byliśmy w środku parku narodowego Amboseli, otoczeni dziką i niebezpieczną przyrodą. My i Masaje.
Obawiałem się, że trafimy do skansenu ale na szczęście była to prawdziwa osada. Masaje mają prawo żyć na terenach parków narodowych i wypasać bydło. Mówili nam, że mają nawet prawo zabić lwa jeśli ten pokusi się o łatwą zdobycz i zabije krowę. Nie mają broni palnej tylko dzidy i pałki przy pomocy, których zabijają drapieżnika. Trudne do wyobrażenia jakiej wymaga to odwagi i umiejętności. Oprócz afrykańskich lwów, widzianych w trakcie safari, z samochodu, z bezpiecznej odległości miałem kiedyś okazje stanąć oko w oko z lwem w Berlińskim zoo. Został zamknięty w klatce bo pracownicy zoo sprzątali wybieg. Klatka znajdowała się pod ziemią gdzie mieli dostęp zwiedzający. Drapieżnik był zły i chodził wzdłuż krat rycząc przeraźliwie na całe gardło. Znajdował się dosłownie kilka metrów ode mnie. Ryk był paraliżujący i rezonował w małym pomieszczeniu. Atawistyczny strach miesza się w takiej sytuacji z podziwem i szacunkiem dla tego potężnego i dzikiego drapieżnika. Nie wyobrażam sobie jak Masaje polują na niego z dzidami. Ryzyko jest gigantyczne ale odwaga godna szacunku.
W wiosce nas oczekiwano. Byli przygotowani do odwiedzin turystów. Zapewne lwia część ceny, którą zapłaciliśmy za wizytę musiała trafiać do nich. Wszyscy mieszkańcy współpracowali w celu zapewnienia nam atrakcji. Rozumiem, że jeśli przywiozą tam grupę kilkunastu czy kilkudziesięciu turystów to taka praca ma sens ale tym razem przyjechała tylko nasza dwójka. Zaangażowanie całej wsi do przedstawienia tylko dla nas było krępujące. Wioski masajskie budowane są według ustalonego planu. To ludzie, którzy często się przemieszczają więc wiele rozwiązań ma charakter prowizoryczny. Wykonane z krowich odchodów chatki ustawiono w okrąg. Po zewnętrznej stronie całą osadę otaczał płot z kujących wyschniętych gałęzi ostrokrzewu. Miał za zadanie chronić mieszkańców przed zwierzętami. Wewnątrz wioski, pośrodku koła, które tworzyły domki, znajdowała się okrągła zagroda wykonana z tej samej rośliny. Na noc zaganiano do niej bydło. Dodatkowe ogrodzenie miało chronić przed drapieżnikami.
Syn wodza mówił po angielsku i powiedział mi, że mimo tych zabezpieczeń czasami zdarza się że lwy próbują dostać się do środka i porwać krowę. Rzadko ale czasami im się to udaje. Poproszono nas abyśmy stanęli w odległości kilkudziesięciu metrów od zewnętrznego ogrodzenia. Z środka osady wybiegło kilkudziesięciu mężczyzn ubranych tak jak pozostali mieszkańcy, w tradycyjne masajskie czerwone stroje i sandały z opon samochodowych. Zaczęli tańczyć i wybijać rytm, idąc gęsiego wzdłuż ogrodzenia. Na koniec zaprezentowali słynne skoki. Mężczyźni ustawili się w rzędzie i na zamianę wysoko podskakiwali. Masajowie to bardzo wysocy, smukli ludzie i robi to duże wrażenie. Po występie przyszedł czas na zwiedzanie wioski. Zaprowadzono nas do jednej, z wykonanych z krowich odchodów, chat. Konstrukcja bez okien, z małymi dziurami pozostawionymi dla cyrkulacji powietrza i światła słonecznego. Było duszno ale relaksująco, chłodniej niż na zewnątrz. Pokazano nam jak rozpala się ogień i wytwarza groty strzał i włóczni. Następnie zaprowadzili nas za osadę gdzie kobiety na rozłożonych na ziemi kocach rozłożyły pamiątki na sprzedaż. Profesjonalnie zorganizowany handel. Poczucie, że cała wieś śpiewa, tańczy i organizuje sprzedaż tylko dla nas dwojga była ponownie krępująca. Większość rzeczy, które oferowali na swoich „straganach” było wykonane w kenijskich warsztatach, których pełno w okolicy Mombasy. Pozostałe z pewnością pochodziły z Chin. Tradycyjne kenijskie pamiątki, z chińskim rodowodem, jak wszędzie na świecie. Nie interesowały nas zakupy do momentu, aż obok jednego z koców zauważyłem prawdziwy masajski kołczan. Zostawił go tam jeden z wojowników. Zapytałem czy mogę go kupić ale poinformowano mnie, że nie jest na sprzedaż bo to własność prywatna. Uparłem się jednak i w końcu zawołano właściciela. Rozpoczeły się negocjacje.
Przed wyjazdem do Kenii rozmawiałem z moim śp. dziadkiem. Właśnie wrócili z babcią z hotelowych wakacji z Turcji. Pewnego ranka dziadek zauważył na dnie basenu zegarek. Nie zastanawiając się zawołał chłopca, który kręcił się przy basenie, dał mu 10 euro i poprosił żeby mu go wyłowił. Zegarek był sprawny, w złotym kolorze, na złotej bransolecie. To nie było prawdziwe złoto tylko pomalowana złotą farbą stal. Poprosiłem dziadka żeby mi go ofiarował, bo jak pojadę do Afryki, to może przyda mi się na handel. Cały wyjazd nosiłem go na ręku wyglądając zabawnie w T-shircie, sandałach, krótkich spodenkach i ze zlotym zegarkiem na bransolecie. Nie przypuszczałem, że mój pomysł tak dobrze się sprawdzi. Do negocjacji ceny kołczanu dołączył się wódz wioski, jego syn, jako tłumacz i właściciel. Zaprowadzili nas pod jedyne w okolicy drzewo. Usiedliśmy na ziemi i rozmawialiśmy. Propozycja wymiany zegarka na kołczan spodobała się właścicielowi. Wynegocjowali ode mnie jeszcze równowartość 10 Euro. Nie wygórowana cena za prawdziwy element afrykańskiej sztuki użytkowej. W zestawie dostałem dwie strzały i kilka maleńkich grotów. Po powrocie do hotelu okazało się że wydobywa się z niego taki smród, że nie dało się wytrzymać w pokoju. Jeszcze pół roku po powrocie do Warszawy trzymaliśmy go na strychu żeby pozbyć się zapachu. W końcu wywietrzał i trafił do salonu.
Na koniec czasu spędzonego z Masajami zaprowadzono nas poza obręb wioski. Stała tam mała chata wybudowana z desek. Zamiast podłogi była czarna ziemia, a w środku ustawiono drewniane ławki. Siedziały na nich maleńkie dzieci Masajów. To była szkoła. Opowiedziano nam o nauczaniu i poproszono o wsparcie finansowe. Nigdy nie zapomnę tego miejsca i tych dzieci. Relacje fundacji charytatywnych z czarnego lądu to jedno, a zobaczenie tego na własne oczy to co innego. Bardzo brudne dzieciaki, w dziurawych i wytartych ubraniach, leniwie odganiając muchy, patrzyły na nas z zaciekawieniem. Nie wiem kto był ich nauczycielem i w jakim wieku dzieci miały zaczynać i kończyć edukacje. Warunki były ekstremalne ale jak każda społeczność tak i ta myślała o lepszej przyszłości.