W 2004 roku razem z moją żoną Magdą wybraliśmy się w podróż do Afryki. Przelot i nocleg w hotelu wykupiliśmy w biurze podróży, bo tak wychodziło najtaniej. Na miejscu zorganizowaliśmy safari. Odwiedziliśmy parki narodowe Amboseli i Tsavo i jeszcze kilka innych atrakcji turystycznych. Zależało nam jednak na poznaniu oblicza kraju, do którego tradycyjnie nie docierają turyści.
Nasz mały hotelik pod Mombasą nie był nadzwyczajny. Jeden skromny budynek ustawiony bokiem do oceanu i mały otoczony kilkunastoma, wysokimi palmami basen. Obsługa bezsilnie starała się walczyć z małpami kradnącymi z talerzy wszystko co udało im się złapać. Mężczyźni wyposażeni w proce starali się je odganiać ale nie robiło to na zwierzętach większego wrażenia. Wyjście na plażę nie było przyjemnym doświadczeniem. To co nas zdziwiło, zaraz po przyjeździe, to że plaża była zupełnie pusta. Mimo wielu hoteli ustawionych wzdłuż linii brzegu nikogo tam nie było. Nikt się nie opalał, nikt nie spacerował. W pierwszym momencie pomyśleliśmy, że to wina bezlitosnego słońca i upału ale powód był zgoła inny. W sekundę po przekroczeniu terenu hotelu jakby spod ziemi, zewsząd schodzili się handlarze i próbowali natrętnie coś sprzedać. Ukrywali się w cieniu na terenach pomiędzy hotelami i czekali na zwierzynę. Jak tylko zobaczyli kogoś w stroju kąpielowym ruszali do ataku. Z tego właśnie powodu plaże były puste. Goście hotelowi gromadzili się przy basenach i w ogrodach, do których tubylcy nie mieli wstępu. Nikt nie chciał użerać się ze sprzedawcami pamiątek i safari.
Odpływ oceanu na naszej plaży sięgał kilkuset metrów więc zachęceni możliwością spaceru po dnie morza poszliśmy wieczorem na spacer. Wiedzieliśmy z czym to się wiąże ale pomyślałem, że stanowcza odmowa musi kiedyś przynieść efekt i dadzą nam spokój. Jak tylko postawiliśmy stopy na piachu otoczyło nas kilku handlarzy proponując kupno upominków, sesje fotograficzne i wycieczki. Byli jak komary na Mazurach. Nie do pozbycia się. Żadne odmowy ich nie odstraszały. Byłem stanowczy i stroiłem groźne miny ale to nic nie dawało. Zmieniłem więc taktykę i odmawiając z pełnym uśmiechem na twarzy szybko ciągnąłem Magdę za rękę, żeby odejść jak najdalej od hotelu, w stronę wody. W końcu nie mogli iść za nami po morskim dnie, bo nie mieliby na oku kolejnych ofiar. Nagle pojawił się wysoki szczupły chłopak, powiedział coś do reszty i dali nam spokój. Do dzisiaj nie wiem jak to załatwił. Z rozbrajającym uśmiechem przedstawił się, że nazywa się kapitan Hakuna Matata. Rozbroił nas tym żartem, a dodatkowo ogarnęło nas poczucie ulgi wynikające z opanowania sytuacji. Naprawdę miał na imię Musa czyli Mojżesz w języku arabskim. Spędzał czas na plaży szukając sposobu na zarobienie pieniędzy, podobnie jak dziesiątki jego rodaków. Na plażach Mombasy i okolic było mnóstwo bezrobotnych, którzy siedzieli i patrzyli z nadzieją w morze. Dzielili się na tych, którzy mieli towar na sprzedaż i tych, którzy tylko siedzieli. Musa tylko siedział. Byliśmy młodzi i bez funduszy więc nasza relacja z nim stała się koleżeńska. Aż do końca wyjazdu spędzaliśmy czas razem. Zabrał nas do swojej wioski, gdzie mimo młodego wieku (miał około 25 lat) kandydował na sołtysa. Byliśmy też w wielu miejscach, włącznie z afrykańską dyskoteką. Nic od nas nie chciał i zaprzyjaźniliśmy się na tyle, że utrzymywaliśmy kontakt przez kolejne 10 lat. Znajomość z Musą otworzyła nam nowe możliwości. Bez korzystania z biur podróży i pośredników mogliśmy zaplanować wyjazd w głąb kraju. Po kilku dniach zdecydowaliśmy się na wspólny wyjazd na wieś.
Wynajęliśmy ponad dwudziestoletnią taksówkę. Musa zorganizował starego białego Nissan-a Sunny, który lata świetności miał dawno za sobą. Bez klimatyzacji, z podartą tapicerką. Nie miał prawa jazdy więc zorganizował też kierowcę, który za drobną opłatą zdecydował się zabrać nas w głąb lądu. Naszym celem było zwiedzenie wsi około 100 km na południowy zachód od Mombasy. Musa zachęcał nas do obrania tego kierunku twierdząc, że zna tam przepiękną bezludną plażę, na której moglibyśmy spędzić trochę czasu. Wyjechaliśmy bardzo wcześnie rano. Po półtorej godziny jazdy asfaltową drogą wzdłuż wybrzeża skręciliśmy w głąb lądu. Teren wznosił się ku górze. Otaczały nas wyschnięte wzgórza i gaje palmowe. Gorąc był nie do zniesienia. W aucie bez klimatyzacji temperatura przekraczała 40 stopni. Droga była tak zła, że wielokrotnie wychodziliśmy z samochodu i szliśmy obok, żeby nie siedzieć w tej upalnej klatce. Kierowca zmagał się z koleinami i dołami jadąc wolniej niż my szliśmy. Po dwóch godzinach takiej podróży dotarliśmy do wzniesienia. Krajobraz buszu wokoło był bezludny, a przed nami głębokie wyschnięte koryto rzeki. Nie możliwe do pokonania bez mostu, który o czym Musa nie wiedział, zniknął zabrany przez wodę w porze deszczowej. Cel naszej podróży stał się nieosiągalny. Zawróciliśmy więc szukając innej drogi. Po kilku minutach jazdy napotkaliśmy grupę mężczyzn siedzących pod palmą. Nudzili się i czekali na klientów. Sprzedawali ziemie do budowy domów. Podobno najlepszą w okolicy. Odpowiednio „kleista” pozwalała na budowę ścian. Musa zapytał o drogę. W wyniku krótkiej rozmowy jeden z tubylców przyłączył się do naszej wycieczki. Niski Kenijczyk bez butów, w dziurawych spodniach. Miał służyć za przewodnika i pokazać nam drogę do innego miejsca, w którym moglibyśmy przekroczyć koryto wyschniętej rzeki. Niestety tam również nie dało się przejechać. Zanosiło się na to, że stracimy cały dzień, w upalnym samochodzie, podziwiając wątpliwej urody widoki. Postanowiliśmy zawrócić. Jechaliśmy bez celu kilka kilometrów, aż pojawiły się przed nami dwie zbudowane z patyków i gliny niskie chaty.
W naszym kierunku szedł boso młody chłopak, z gołym torsem i w wytartych spodniach. Zagadał z Musą i naszym przewodnikiem. Po krótkiej rozmowie zniknął na podwórku, żeby wrócić po pięciu minutach z olbrzymim strusim jajem. Chwalił się, że znalazł je tego dnia niedaleko domu. Musa powiedział nam, że gospodarze zapraszają nas do siebie i zapytał czy chcielibyśmy tam zostać kilka godzin. Byliśmy zachwyceni. Zupełnie obcy ludzie, pośrodku kenijskich bezdroży, zaprosili nas do siebie. Mieliśmy okazje spędzić cały dzień w ich towarzystwie i zobaczyć jak żyją. Od razu się zgodziliśmy.
Nasi gospodarze należeli do plemienia Giriama. Ich gospodarstwo było bardzo ubogie. Dwa małe, ciasne domki z gliny i patyków. Ubita ziemia na podwórku i malutki wyschnięty ogródek po prawej stronie zabudowań, który wyglądał jakby nigdy nic na nim nie urosło. Brudne małe dzieci w podartych ubraniach siedziały przed wejściem do domu. Jedno z nich na nasz widok odwróciło się tyłem, uklękło i przycisnęło twarz do ziemi. Zapytaliśmy o co chodzi. Okazało się, że to ze strachu bo nigdy nie widziało białego człowieka. Ojcem rodziny był około 40-o letni postawny mężczyzna. Mieszkali tam wraz z żoną, piątką dzieci między 2-imm, a 14-ym rokiem życia i młodszym bratem gospodarza, który przywitał nas przy drodze ze strusim jajem. Była jeszcze mama gospodarza. Leciwa kobieta, której wieku nie jestem w stanie określić. Ich warunki życia były tak ciężkie, że trudno powiedzieć ile miała lat. Stała zgarbiona i przyglądała nam się w ciszy. Po podwórku biegało kilka kurczaków i trzy kozy. To był ich cały dobytek. Miedzy domami leżały gałęzie i kilka desek, na których usiedli dorośli gospodarze. Nas posadzono na kocach, które rozłożyli na podwórku. Nie mieli stołów, krzeseł, jedynie koce. W związku z tym, że nie rozumieliśmy rozmów siedzieliśmy z Magda i przyglądaliśmy się otoczeniu. Ciekawskie dzieci szukały z nami kontaktu ale bariera językowa nie pozwalała na rozmowę.
W pewnym momencie gospodarz poprosił nas żebyśmy wstali i poszli z nim do gaju palmowego, kilkadziesiąt metrów od domu. Na okazałej palmie, tuż przy jej czubku wisiał przymocowany drutem kanister a w nim znajdowała się spora ilość białego płynu. Najstarszy syn sprawnie wspiął się na górę i zdjął go z palmy. Okazało się, że to lokalny alkohol. Nacięty kwiat wypełniał kanister winem palmowym, które od razu fermentowało w gorącym powietrzu. Po powrocie na podwórko rozdano wszystkim odcięte dna plastikowych butelek, wlano do nich alkohol i rozdano słomki. Jako jedyni w obawie przed problemami żołądkowymi odmówiliśmy poczęstunku. Nie nalegano więc nie było sprawy. Po kilkudziesięciu minutach sączenia drinków przyszedł czas na rozrywkę. Gospodarze przynieśli instrumenty. Małe bębenki i grzechotki. Zaczęli grać i śpiewać. Muzyka była rytmiczna i wpadała w ucho. Nasi towarzysze podróży razem z kierowcą, w wyśmienitych humorach stymulowanych winem palmowym śpiewali razem z gospodarzami. Do zabawy dołączyła też starsza Pani. Założyła na ramiona chustę z wisiorkami z muszelek. Podeszła do mnie i zaprosiła do tańca. Poruszała rytmicznie ramionami. Kręciliśmy się w kółko, a muszelki wybijały rytm. Wszyscy radośnie obserwowali nasz taniec. Tak mijał nam czas na kenijskich bezdrożach. W promieniu wielu kilometrów nie było innych ludzi ani zabudowań. Gospodyni, jak wspomniał nam Musa codziennie z dzbanem na głowie chodziła kilka kilometrów po wodę. Czuliśmy, że doświadczamy czegoś wyjątkowego. Po śpiewach i tańcach nadszedł czas na posiłek. Najstarszy syn gospodarza podszedł do mnie z wielkim nożem w jednej ręce i kurczakiem w drugiej. Zaproponował mi żebym go zabił. Oprócz tego, że ta wizja wcale nie przypadła mi do gustu miałem wyrzuty sumienia, że przez nas zabiją jednego z kilku kurczaków, które były w ich dobytku. Tłumaczyłem Musie, że to zbyteczny gest ale nikt mnie nie słuchał. Kurczak stracił życie od sprawnego ruchu nożem i trafił w ręce gospodyni. Zniknęła w chacie, a z małego glinianego komina zaczął wydobywać się dym. Zaciekawiony zapytałem czy mogę zobaczyć jak przygotowuje posiłek. Zaproszono nas do chaty. Wewnątrz, na ubitej ziemi kobieta klęczała przy palenisku. Zwyczajne ognisko rozpalone na ziemi przy pomocy suchych patyków. Na nich leżała żeliwna kratka, na której piekły się kawałki kurczaka. Obok leżał kawałek prawdopodobnie wołowiny, która widocznie była przewidziana na następny posiłek. Licząc kierowce, naszego przypadkowego przewodnika, Muse, nas i całą rodzine było nas kilkanaście osób. Ta mała kura nie starczyłaby dla połowy z nas ale przecież nie o to chodziło. Chodziło o gościnność jakiej nigdy w życiu nie doświadczyłem. Ci ludzie nie mieli praktycznie nic, a i tak chcieli się dzielić. Dym w chacie był tak gęsty i duszący, że nie mogłem wytrzymać. Po drugiej stronie chaty niż kuchnia z paleniskiem znajdowała się upleciona z patyków ścianka działowa, za którą widziałem dwa „łóżka”. Wykonane z płaskich gałęzi i częściowo desek legowiska przykryte kocami i bardzo starymi cienkimi materacami. W wyobrażeniu Europejczyka trudno to nazwać domem i sypialnią. Zamiast podłogi ubita ziemia, łóżka z gałęzi, a ściany z gliny i patyków. Po dosłownie minucie musieliśmy wyjść bo dym nie pozwalał oddychać, a oczy zalały się łzami. Kurczaka podzielono na części ale tak aby starczyło tylko dla gości. Swoje porcje oddaliśmy dzieciom, które rzuciły się na jedzenie z zapałem. Ten dzień był inny niż wszystkie w moim życiu. Mieliśmy okazje przyjrzeć się odległej afrykańskiej wsi. Trudnemu i biednemu życiu. Nasi gospodarze przyjeli nas wspaniale i przeżyliśmy z nimi fantastyczny czas.
Przyszło popołudnie i musieliśmy ruszać w drogę powrotną do hotelu. Przed nami wyboista i długa droga, a nie mogliśmy pozwolić sobie, żeby zmrok zastał nas w buszu. Podziękowaliśmy za gościnę. Zapytałem Muse czy możemy jakoś pomóc tym ludziom i dać im trochę pieniędzy. Nie wiedziałem czy się nie obrażą. Musa stwierdził, że to dobry pomysł. Daliśmy tyle ile mieliśmy przy sobie i z pustymi kieszeniami ruszyliśmy w drogę powrotną. Tylko tak mogliśmy podziękować. Wspomnienia pozostaną na całe życie.