Himalaje
Czasami ludzie pytają mnie jakie miejsce na świecie podobało mi się najbardziej. Zawsze tłumacze, że ziemia jest tak różnorodna, że nie da się ich porównywać. Jak zestawić ze sobą afrykańskie równiny, Himalaje, pustynie Gobi czy wyspiarską przyrodę Malediwów, Mauritusa i Karaibów. Wszędzie jest inaczej, pięknie ale nieporównywalnie. Warto, mając świadomość różnorodności, podróżować w taki sposób aby stale odkrywać coś nowego. Po latach podróży zamarzyły mi się Himalaje. Ale gdzie pojechać żeby je zobaczyć? Tybet, Nepal, Bhutan czy Indie. Nasz wybór padł na Indie. Tybet zalewany od kilkudziesięciu lat osiedleńcami z środkowych Chin, stale laicyzowany wydał nam się mniej atrakcyjny. Nepal właśnie przeżył najgorsze trzęsienie ziemi w historii, a Bhutan to koszty nie na naszą kieszeń. Dlatego wybraliśmy Ladakh w Indiach.
Ladkh to historyczna kraina, tzw. Tybet zachodni, który leży w najbardziej wysuniętym na północ indyjskim stanie Dżamu-Kaszmir. Niespokojny region gdzie w latach 60-ych dwudziestego wieku wybuchł konflikt zbrojny między Chinami i Indiami. W wyniku krótkotrwałych walk Indie utraciły część spornego terenu. Kaszmir często pojawia się na nagłówkach międzynarodowych gazet. Demonstracje muzułmańskiej części mieszkańców dążących do oderwania prowincji od Indii i przyłączenia do Pakistanu, są tłumione stanowczo przez władze. Ladakh znajduje się zatem w newralgicznym miejscu, co wpływa na znaczną obecność indyjskiej armii.
Główny ośrodek administracyjny, miasto Leh, leży na wysokości ponad 3500 metrów. Na miejsce dotarliśmy samolotem z Delhi. Objawy choroby wysokościowej dopadły mnie zaraz po przybyciu. Po raz pierwszy w życiu znalazłem się na takiej wysokości i nie wiedziałem czego się spodziewać. Przez kolejne 4 godziny od przylotu nie mogłem złapać oddechu. Fatalne uczucie. Każdy krok sprawiał mi trudność i miałem podobne uczucie jakbym właśnie wbiegł po schodach kilka pięter. Na szczęście aklimatyzacja trwała tylko kilka godzin i objawy minęły. Ktoś może powiedzieć co to za wysokość, 3500 metrów n.p.m. Przecież chodzący po górach turyści nie rzadko zapuszczają się wyżej i nie mają problemów. Tak, ale oni idą systematycznie w górę. Najpierw przyjeżdzają do położonych już na jakiejś konkretnej wysokości miejscowości turystycznych, a potem powoli pną się w górę. My wylądowaliśmy samolotem, bezpośrednio z położonego na wysokości 227 m.n.p.m New Delhi. W ciągu kilku godzin nasze organizmy znalazły się ponad 3200 metrów wyżej bez okresu przejściowego. Stąd ta reakcja. Podróżujący do Leh samochodami czy motocyklami mają dużo łatwiej bo mogą powoli adoptować się do wysokości. Ta droga bardzo popularny szlak motocyklistów. Długa trasa wśród himalajskich szczytów zapewnia niezapomniane wrażenia z jazdy i przyciąga entuzjastów z całego świata. My nie mieliśmy czasu na podróż lądem i trzeba było zapłacić za to cenę.
Na cały tydzień pobytu wynajęliśmy samochód z kierowcą i anglojęzycznym przewodnikiem. Nie mieliśmy ochoty siedzieć w mieście tylko zobaczyć jak najwięcej i jak najdalej. W sumie zrobiliśmy około 1000 km. Zwiedziliśmy podobny do Tybetańskiej Potali pałac władcy Ladakhu w Leh i odwiedziliśmy sporą liczbę buddyjskich świątyń i klasztorów. W wielu byliśmy zupełnie sami. Żadnych turystów tylko nieliczni mnisi. Wielokrotnie prosiliśmy o zgodę na zwiedzanie i nigdy nam nie odmówiono. Mogliśmy swobodnie poruszać się po świątyniach, a nawet czasami zapraszano nas do prywatnych komnat. Wzięliśmy też udział w modlitwach obserwując rytuały towarzyszące obrzędom . Ta otwartość na ludzi i uśmiech na twarzach tubylców spotykał nas na każdym kroku.
Drogi w Ladakhu są asfaltowe lub szutrowe. Poruszają się po nich kolorowe ciężarówki, głównie marki TATA. Indyjskiego koncernu, który nie jest szeroko znany w Europie ale w Indiach, z ponad miliardem mieszkańców, dominuje. Ozdobione przez właścicieli lampkami, proporczykami i czym się komu podoba. Razem z barwnymi, tradycyjnymi strojami górali są często jedynymi kolorowymi akcentami w himalajskim krajobrazie.
Najważniejszym punktem wyjazdu miała być wizyta w osadzie z czasów jedwabnego szlaku Hunder w Nubra Valey, do której mieliśmy dotrzeć najwyżej położoną na świecie drogą przejezdną dla samochodów, przez przełęcz Khardung La – 5600 m n.p.m. W ostatnich latach udowodniono, że przełęcz znajduje się na wysokości 5359 m. n.p.m, ale gdy my nią jechaliśmy, szczyciła się tytułem najwyżej położonej. Tytuł ten nieodwracalnie straciła. Nie zmienia to faktu, że jest bardzo wysoko, a przeprawa nią to wyzwanie.
Khardung la Pass
Wyruszyliśmy wcześnie rano. Pierwsze kilkanaście kilometrów minęło bardzo szybko. Asfaltowa droga prowadziła sprawnie w górę. Mijaliśmy namioty pasterzy wykonane z wojskowych spadochronów. Tubylcy współegzystując z wojskowymi korzystają z dobrodziejstw, które za tym stoją. Miejsca pracy i handel. Kupują od armii zużyte spadochrony i szyją z nich namioty. Powietrze było rześkie, a my podziwialiśmy widoki. Szczyty Himalajów wzbijały się w niebo górując nad całym krajobrazem. Widok księżycowy, brak wyrazistych kolorów, odcienie brązu i szarości i tylko niekiedy małe zielone łąki. Po godzinie jazdy od Leh droga była co raz bardziej kręta. Za jednym z zakrętów wyrosła przed nami wojskowa ciężarówka. Przed nią była kolejna, a dalej jeszcze kilkadziesiąt, a może ponad sto następnych. Nie wiem, nie liczyłem ale było ich bardzo dużo. Mozolnie wspinały się po górskiej drogie w stronę przełęczy. Duże pojazdy, pomalowane na zielono, kontrastowały ze skalistym krajobrazem. Trafiliśmy na konwój. Drogę na Khardung La mieliśmy pokonać podążając gęsiego za konwojem potężnych wojskowych pojazdów. Z racji nachylenia terenu, wąskich zakrętów i pogarszającego się stanu nawierzchni podróżowaliśmy bardzo powoli. O wyprzedzaniu na tej kilkumetrowej szerokości drodze mogą myśleć jedynie szaleńcy. Jest to praktycznie nie możliwe bo proste odcinki jezdni to rzadkość. Ciągłe zakręty ograniczają widoczność a każdy z nich grozi upadkiem w przepaść. Po za tym, po co ryzykować i wyprzedaż jedną ciężarówkę jeśli przed nią zostaje jeszcze tyle kolejnych.
Szlak, którym podróżowaliśmy ma ciekawą historię. Przez stulecia przełęczą przemieszczały się karawany wielbłądów z Leh do Kasgharu. W latach osiemdziesiątych XX wieku otwartą ją dla transportu. To dotyczy oczywiście jedynie okresu mniej więcej od maja do października. W pozostałych miesiącach, ze względu na warunki atmosferyczne, jest nie przejezdna. O drogę dba indyjska Boarder Road Organisation – BRO. Trasa wymaga ciągłej pracy, ze względu na, osuwające się skały i błoto. Wypadki nie są rzadkością a w wyższych partiach gór, stałym zagrożeniem jest śnieg i topniejący lud, który zalewa drogę wodą, tworząc śliskie błotniste pułapki.
Podążając za konwojem, który rozciągnął się na kilka kilometrów obserwowaliśmy ciężarówki znajdujące się na jego przedzie. Wysoko nad nami, w żółwim tempie, pokonywały zakręty, nie rzadko jadąc kołami na krawędzi przepaści. Wyższe partie są wyzwaniem dla odważnych. Co kilkanaście minut mijaliśmy miejsca, w których doszło do wypadków. Kilkadziesiąt do kilkuset metrów poniżej pasa ruchu leżały wraki zniszczonych autobusów, ciężarówek i samochodów osobowych. Niektórym zdarza się wyjechać kilka cm poza zakręt, ziemia się obsuwa i resztę robi grawitacja. Wraki wyglądają przerażająco. Upadki z takich wysokości miażdżą je jak zabawki. Co dzieje się z kierowcami i pasażerami aż strach pomyśleć. Cała górna część przejazdu trwa około dwóch godzin i odbywa się na drodze pokrytej żwirem lub błotem powstałym z topniejącego śniegu. Niekiedy ze skał płyną małe potoki, które w poprzek jezdni spadają w przepaście. Bardzo ostre zakręty nie są zabezpieczone żadnymi barierkami. Nie sposób spostrzec czy ktoś porusza się z na przeciwka. Wielokrotnie zatrzymywaliśmy się przed zakrętami i kierowca trąbił, żeby ostrzec jadących w dół drogi.
Leh leży na wysokości około 3500 metrów podczas gdy przełęcz prawie dwa kilometry wyżej. Droga wznosi się na tę wysokość na stosunkowo krótkim dystansie. 5350 metrów n.p.m to poważna wysokość dla ludzkiego organizmu. Na szczycie przełęczy znajduje się fałszywa tablica informująca o wysokości 5602 metrów i o tym, że jest to najwyżej położona droga świata. Na zdjęciu, które tam zrobiliśmy nasze twarze wyglądały jak spuchnięte. Podróżowaliśmy powoli i żadne z nas nie miało objawów choroby wysokościowej. Niektórzy znoszą to gorzej i muszą zawrócić. My tylko spuchliśmy podobnie jak kilkanaście batoników Milky Way, które wiozłem w plecaku. Powietrze zamknięte w folijkach, ze względu na niższe ciśnienie na tej wysokości, wydęło je tak, że wyglądały jak kolorowe piłeczki. Mniej więcej to samo stało się z naszymi twarzami.
Na szczycie przełęczy, lodowe ściany wycięte w zboczach przez pracowników służb drogowych przewyższają wysokością dachy samochodów. Robotnicy nieustannie usuwają też osuwające się głazy i lodowe bryły zalegające na szutrowej nawierzchni. Syzyfowa praca, która pozwala utrzymać drogę przejezdną. Na nielicznych zielonych łąkach, po raz pierwszy w życiu widzieliśmy pasące się na zboczach Yaki. Są majestatyczne a ich długa sierść wygląda bardzo solidnie. Gruba warstwa skóry plus włosy pozwalają im komfortowo żyć w tych trudnych i zimnych warunkach. Stoją ospale i skubią trawę. Są u siebie, podczas gdy dla nas to była podróż do zupełnie obcego świata.
Przekroczyliśmy szczyt przełęczy i zaczęliśmy zjeżdżać w dół. Było to jeszcze bardziej niebezpieczne. Łatwo zapomnieć o panujących warunkach, a każdy błąd może skończyć się tragicznie. Nubra Valey, która była naszym celem, dostępna jest dla zagranicznych turystów jedynie na podstawie specjalnych przepustek. Kontrola ruchu turystycznego ma na celu chronić przyrodę ale moim zdaniem bardziej chodzi o względy bezpieczeństwa i sprawy wojska. Do 2010 roku Hunder było najbardziej wysuniętym punktem, do którego mieli dostęp turyści. Na dalszymi terenami piecze sprawowała armia. W dolinie żyją starożytne plemiona kultywujące od stuleci swoje tradycje i język. Po zjechaniu na dół krajobraz diametralnie się zmienił. Poruszaliśmy się po pustyni. Przy drodze stało kilka zapadniętych w piachu kolorowych indyjskich ciężarówek. Porzucone przez kierowców, którzy prawdopodobnie udali się po pomoc. Mimo osiągnieć cywilizacji i nowoczesnych technologii, jeśli sprzęt zawiedzie w takim miejscu jesteśmy skazani na długotrwałe rozwiązywanie problemu. Nie da się szybko zadzwonić do ubezpieczyciela, który podstawi samochód zastępczy i odholuje auto. Rozwiązywanie problemu może trwać dzień, a nawet tydzień, zanim przyjadą niezbędne części. Kierowca nie zostanie też w pojeździe na nocleg. Nie sprzyjają temu surowe warunki atmosferyczne więc jedynym rozwiązaniem jest chwilowe porzucenie pojazdu i nocleg w najbliższej miejscowości. Tych nie ma za wiele więc opcje są ograniczone, a sam dojazd do cywilizacji zajmuje mnóstwo czasu.
Pustynny charakter miała jedynie okolica drogi i część doliny, którą się poruszaliśmy. Krajobraz Nubra Valey to połączenie piachu i trawiastego stepu. Otoczona szczytami himalajskich kilkutysięczników zdaje się być miejscem odciętym od świata. Uwarunkowania geograficzne zawsze stanowiły o położeniu granic państwowych i tak samo jest w tym miejscu. W połowie przejazdu do Hunder dostrzegliśmy na skałach małą buddyjską świątynie. Poprosiliśmy kierowcę żeby nas tam zawiózł. Na pozór nie było tam żywego ducha ale nasz przewodnik chodząc od drzwi pukał i szukał mnichów. W końcu udało mu się jednego znaleźć. Nie mam pojęcia czy był tam ktoś jeszcze bo w trakcie godzinnego pobytu nikogo nie spotkaliśmy. Poprosiliśmy mnicha o otworzenie świątyni. Uśmiechnął się, wziął pęk wielkich metalowych kluczy, jak do średniowiecznego zamku i zaczął po kolei otwierać nam pomieszczenia. Co za gościnność. Nie miał obowiązku tego robić. Mógł nam odmówić i wrócić do swoich zajęć. Mógł chcieć nas oprowadzić i zainkasować za to pieniądze. Tymczasem otworzył co się dało i odszedł, zostawiając nas zupełnie samych. W kilku pomieszczeniach znajdowały się bardzo wiekowe manuskrypty, które w europejskich warunkach, ze względu na ich wiek i wartość, byłyby zamknięte w sejfach. Tutaj leżały skatalogowane, a nikomu nie przyszło do głowy, że ktoś chciałby je ukraść. Kilku mnichów żyjących pewnie na terenie świątyni, codziennie budziło się w zupełnie chichym otoczeniu, wysoko w górach, odciętych od świata. Mieli czas na medytację i zgłębianie sensu istnienia. Jakże inny styl życia niż ten, do którego przywykła większość ludzkości.
Ostatnim przystankiem naszej podroży było Hunder. Pełne piaskowych wydm i dwugarbnych wielbłądów, które pozostały tam z czasów funkcjonowania jedwabnego szlaku. Pustynny krajobraz otoczony himalajskimi szczytami i o dziwo camping z wygodnymi namiotami nad brzegiem małego potoku. Miejsce izolacji i spokoju. Spędziliśmy kilka godzin niedaleko obozu, siedząc na wydmach i rozmawiając z naszym przewodnikiem o lokalnych społecznościach i buddyzmie. W nie dużej odległości od nas, kilku młodych mężczyzn próbowało swoich sił w jeździe na małych koniach. Ubrani w tradycyjne stroje przejeżdżali przez strumień, ścigali się i głośno śmiali. Wspaniała zabawa, jakże odmienna od zabaw ich rówieśników w mieście. Dzięki dostępności wody, ludzie żyją tam odcięci od świata przełęczą Khardung La. Utrzymują się w tradycyjny sposób, dodatkowo reperując budżety środkami od nielicznych turystów. Z racji utrudnionego dostępu do Nubra Valey, konieczności uzyskania specjalnych przepustek na przyjazd i braku możliwości podróży dalej na północ (teren zamknięty przez wojsko) czuliśmy się, że znaleźliśmy prawdziwy koniec świata.