Od kilku lat krąży w internecie zdjęcie kuli ziemskiej nocą, na którym ktoś zaznaczył Korę Północną. Widać na nim jak słabo zelektryfikowanym jest krajem. Ciemna plama otoczona światłami Chin, Korei Południowej i Japonii. Zachęcam też do przyjrzenia się Florydzie. Praktycznie na całej południowo – zachodniej części stanu nie widać żadnych świateł. Na wschodzie błyszczy Miami, na północnym zachodzie Tampa i St. Petersburg ale na zachód od Miami jest ciemno. To właśnie Park Everglades czyli 1900 km2 bagien. Miliony aligatorów, ptaków, węży i ssaków.
Od dzieciństwa to miejsce kojarzyło mi się z serialem Miami Vice. Pamiętam jak w jednym z odcinków policjanci ścigali przestępców na napędzanych wielkim śmigłami łodziach, tzw. airboats. Dzięki takiemu napędowi mogą sunąć po wodzie nie ryzykując zaplątania tradycyjnej śruby w rosnącą w wodzie roślinność. Zwiedzanie Everglades jednoznacznie łączy się z rejsem taką jednostką.
Park odwiedziłem dwa razy. Za pierwszym razem wybraliśmy miejsce przez internet. Duża przystań obsługująca nieustannie przybywających turystów. Rejs łodzią, pokaz z aligatorami, małe zoo i sklepik z pamiątkami. Fajnie ale nie moja bajka. Przyrodę wolę doświadczać w mniej komercyjny sposób. Za drugim razem postanowiłem zdecydować się na bardziej kameralna firmę. Jadąc jedyną drogą przecinającą park ze wschodu na zachód mija się mnóstwo przystani. Operujące tam firmy specjalizują się w wycieczkach szybkimi airboats. Naprawdę trudno się zdecydować, którą wybrać. Jechaliśmy dosyć długo na zachód, aż przed nami pojawił się bar przy drodze. Byliśmy głodni więc zaparkowałem samochód i weszliśmy do środka. Nad barem wisiał wielki napis „This is slow food not a fast food”. Niska Indianka po 50-e przyjęła od nas zamówienie i poszła do kuchni gotować. Byliśmy jedynymi gośćmi. Po lokalu kręcili się dwaj mężczyźni, którzy budzili wątpliwe odczucia. Coś wisiało w powietrzu. Byli bardzo poważni, wycofani i zupełnie inni niż wszyscy amerykanie jakich spotykaliśmy na swojej drodze. Sprawiali wrażenie jakbyśmy byli intruzami, którzy pojawili się na miejscu i przerwali im coś co robili. Na myśl przyszły mi amerykańskie filmy o psychopatach typu Pulp Fiction. Na jedzenie, czyli cztery burgery czekaliśmy 40 minut. Prawdziwe slow food. W końcu, Indianka wróciła z naszym posiłkiem i niechętnie postawiła nam talerze. Zjedliśmy bardzo szybko i wróciliśmy do auta.
Kilkanaście kilometrów dalej stał przy drodze mały budynek. Obok wiata dająca cień czekającej grupce klientów. Właściciele mieli dwie łodzie, które kursowały na przemian, co godzinę. Jedna wycieczka wracała i od razu ruszała kolejna. Miejsce wyglądało kameralnie więc zdecydowaliśmy się tam zatrzymać. Naszym skipperem i przewodnikiem był barczysty Indianin, średniego wzrostu z długimi kruczymi włosami. Miał około 60-i i olbrzymie doświadczenie. Rejs airboat to doświadczenie nie porównywalne do niczego innego. Łódź praktycznie nie zanurza się w wodzie tylko się po niej ślizga przez co ma dużą nadsterowność. W zakręty wchodzi ślizgiem co przypomina jazdę samochodem wyścigowym po oblodzonej nawierzchni. Hałas generowany przez śmigło jest nieznośny. Pasażerowie otrzymują przed rejsem stopery do jego zneutralizowania. Nie da się rozmawiać ale prędkość, przyroda i efektowne zakręty dają sporo radości.
Po krótkim rejsie zatrzymaliśmy się pośrodku bagien. Otaczały nas wysokie trawy, które porastały zalane wodą kawałki lądu. Nasz skipper upatrzył wielkiego gada. Ponad trzy metrowego aligatora. Z wody wystawały mu jedynie oczy. Łódź stała w miejscu z wyłączonym silnikiem. Wreszcie cisza. Przewodnik przeszedł na dziób i wrzucił do wody bułkę. Wielki aligator zaczął płynąć w naszym kierunku, a z drugiej strony zbliżał się kolejny. W odległości dwóch metrów od łodzi zaczęły na siebie syczeć. Większy otworzył paszcze i energicznie ją zamknął sycząc na konkurenta. Mniejszy aligator nie ustępował i dalej płynął w naszym kierunku. Oba dostały po bułce. Zapytałem przewodnika czemu rzuca im bułki, a nie kurczaka. Podobno kiedyś próbowali z mięsem ale drapieżniki, jak tylko wyczuwały krew, stawały się agresywne i potrafiły wyskakiwać z wody próbując dostać się na pokład. Aligator jest w stanie wyskoczyć z wody na wysokość 2/3 długości swojego ciała. Biorąc pod uwagę, że ten miał około 3 metrów, mógłby spokojnie porwać kogoś z pokładu. Dlatego bułka była optymalna. Oba gady przyglądały nam się z wody. Większy podpłynął i dotknął pyskiem łodzi. Nasz przewodnik powiedział do niego, że teraz go nie dotknie i żeby się odwrócił. To wyglądało jak rozmowa człowieka ze zwierzakiem domowym. Po upływie minuty aligator odwrócił się do nas. Nasz przewodnik złapał go za ogon i wyciągnął z wody. Potężny, umięśniony ogon przesuwał mu się w rękach To niezwykłe jak dobrze znał te zwierzęta, że mógł pozwolić sobie na taką zabawę. Aligator jest w stanie wciągnąć pod wodę jelenia, a co dopiero kilkudziesięcio kilogramowego człowieka. Indianin wiedział kiedy i jak może go dotknąć więc bawił się z drapieżnikiem jak z psem czy kotem. Powtarzał to kilkukrotnie z innymi gadami w trakcie przystanków na naszej trasie rejsu.
Po pewnym czasie przybiliśmy do przystani. Wśród bagien stały opuszczone, stare domy Indian, zawieszone na palach około metra nad ziemią. Miało to chronić mieszkańców przed drapieżnikami i wężami. Ukrywali się tam na początku XX przed amerykańską armią. Uciekli z rezerwatu i szukali wolności na terenie bagien. Domki, zachowane przez władze dla turystów, otoczone zostały pomostami pozwalającymi na obserwacje przyrody. Warunki życia na bagnach musiały być ekstremalne. Drapieżniki i węże pozbawiały życia wielu ludzi. Do tego owady i prześladująca Indian armia. Naturalne więzienie.
Spacerując po pomoście zobaczyłem węża. Pełzł 2 metry przed naszym przewodnikiem, który stał do niego tyłem. Zacząłem krzyczeć: „snake, snake” Indianin znieruchomiał, obrócił się w pełnym napięciu i od razu się zrelaksował. Na szczęście wąż nie był jadowity. Dziękował mi jednak kilkukrotnie. Na Everglades żyją cztery śmiertelnie jadowite gatunki więc mój alarm był zupełnie uzasadniony.