Pustynia! – na to hasło moje serce zaczyna bić szybciej. Tak samo mam z morzem. Od zawsze ciągnęło mnie do otwartych przestrzeni. Złowrogie, bezkresne i zachwycająco piękne, takie są pustynie. Miałem okazję spędzić trochę czasu na Saharze w Egipcie, Jordanii i Maroko ale moim wieloletnim marzeniem było zobaczyć Gobi, która nie jest oczywistą destynacją dla Europejczyka, ze względu na odległość i trudny dojazd.
Gobi znajduje się na terenie Chin i południowej Mongolii. Najstarsze odnalezione ślady działalności człowieka wskazują, że funkcjonował na tym trudnym terenie już 100 tys lat temu. W najnowszej historii, przez stulecia, Gobi była częścią jedwabnego szlaku, który zawsze pobudzał moją wyobraźnie. Klimat tego miejsca oprócz przyrody budują Wielki Mur Chiński, buddyjskie klasztory, starożytne miasta i forty obronne. Mongolskie najazdy i droga, którą przemieszczali buddyjscy mnisi, w celu szerzenia wiary odcisnęły piętno widoczne do dzisiaj. To właśnie tędy buddyzm przedostał się z Indii do Chin. Istniejące do dzisiaj zabytki stale o tym przypominają.
Pustynia Gobi jest bardzo różnorodna i potrafi być naprawdę zimna. Pokryte śniegiem piaski nie są w zimie rzadkością. Miejscami wygląda jak wydmowa pustynia w Namibii, gdzie indziej jest płaska i pełna roślin. Skaliste góry, żwirowe przestrzenie, trawiaste stepy, to wszystko współistnieje na drugiej co do wielkości pustyni na świecie. Temperatury wahają się od minus 40 stopni do plus 45 stopni. Dwudziestoczterogodzinne zmiany temperatury mogą dochodzić do 35 stopni Celsjusza. My doświadczyliśmy mniejszych wahań – około dwudziestu stopni. Nie jest to miejsce łatwe do życia, a nawet podróżowania. Zatem jest wyzwaniem i dlatego zawsze chciałem tam pojechać.
Zorganizowanie takiej wyprawy nie jest proste – szczególnie w zimie gdzie średnie temperatury wynoszą około minus 21 stopni C. Funkcjonujące na rynku chińskie firmy, organizują tego typu wyjazdy, najchętniej od maja do października. Kontakt z nimi, ze względów językowych, możliwy jest jedynie przez europejskich pośredników. To generuje olbrzymie koszty i w połączeniu z trudnym dojazdem, odstrasza większość podróżników. Można oczywiście polecieć samolotem na własną rękę ale jest się wtedy ograniczonym do miast i wsi. Prawdziwa przygoda jest jednak na pustyni, z dala od cywilizacji, a to już trudniej zorganizować samemu. Samotne wyjście na pustynie grozi śmiercią. Bez map, zapasów, telefonu satelitarnego i porządnych przygotowań to igranie z losem.
Razem z moją dwunastoletnią córką Mają i Huajian-em zdecydowaliśmy się na podróż w pierwszym tygodniu marca 2018 roku. Koniec zimy ale jeszcze nie wiosna. Wszystko zorganizował Jim. Zaplanował noclegi, przeloty, wynajął samochody i zatrudnił ludzi. Aby dotrzeć do serca chińskiego Gobi, czyli miasta Donhuang, potrzebowaliśmy aż trzech przelotów przerywanych noclegami. W drodze powrotnej doszło kilka przejazdów chińską koleją. Na miejscu wiele destynacji można odwiedzić jedynie wynajętymi taksówkami. Donhuang było kluczowym przystankiem jedwabnego szlaku, gdzie przez stulecia przecinały się szlaki wiodące ze wschodu na zachód. Tutaj docierał indyjski buddyzm i rozlewał się po terenie starożytnego imperium. Miasto nie jest duże, nawet jak na warunki europejskie i ma około 150 tys mieszkańców. W skali Chin to „mała wioska”. Niezwykłe są kilkusetmetrowe wydmy górujące nad miejscowością, widoczne nawet z centrum. Przypominają, że wszędzie wokoło rozpościera się wielka pustynia oddzielająca mieszkających tam ludzi od reszty świata. Liczne burze piaskowe powodują, że przyroda często wdziera się do miasta i utrudnia życie ludziom. W większości wejść do budynków użyteczności publicznej wiszą ciężkie materiałowe kotary, które w czasie trudnych warunków pogodowych nie pozwalają piaskowi dostać się do środka.
Niedaleko Donhuang leżą Mogao Grotes, 492 groty drążone w skale od IV do XIV wieku. Do dzisiaj znajdują się w nich figury buddy i freski opisujące życie współczesnych ludzi lub ilustrujące historie z buddyjskiej mitologii. O tym jak ważnym ośrodkiem kulturalnym i religijnym na jedwabnym szlaku było Donhuang świadczy fakt, że w 1900 roku, po kilkuset latach zapomnienia, odnaleziono w grotach 30 tys manuskryptów. Gromadzono je tam przez stulecia. Od momentu odnalezienia są przedmiotem studiów na uniwersytetach w Pekinie i w kilku europejskich miastach. Chiny, póki co bez powodzenia, starają się odzyskać część zbiorów wywiezionych na początku XX wieku przez Europejczyków. Prowadzone w wielu krajach badania nad odnalezionymi dokumentami pomagają odtworzyć obraz ówczesnego świata ale miną jeszcze lata zanim poznamy cały obraz ukazanej tam historii. Historii, która wspomina nie tylko a aspektach religijnych ale opowiada o świecie mieszających się kultur wschodu i zachodu. Groty budowali mnisi i bogaci sponsorzy, którzy w ten sposób chcieli przypodobać się istotom wyższym. Jak w większości miejsc, które odwiedziłem w Chinach tak i to jest bardzo dobrze zorganizowane. Do każdej groty prowadzą wygodne chodniki, miejsce jest doskonale odrestaurowane, wejścia zabezpieczone współczesnymi drzwiami, a zorganizowane chińskie wycieczki odwiedzają je każdego dnia. Turystyka w Chinach przy ponad 1,3 mld mieszkańców to gigantyczny przemysł, który przynosi monstrualne dochody. Większość atrakcji turystycznych otoczone jest wygodną, współczesną infrastrukturą. Zabija to ducha historii ale pozwala zachować zabytki dla przyszłych pokoleń. Po kilku godzinach zwiedzania uznaliśmy, że jeszcze bardziej interesuje nas pustynia. Ruszyliśmy więc na długi spacer w głąb piasków. Zachwyt nad przyrodą przewyższył radość z oglądania wielowiekowych posągów. To był nasz pierwszy kontakt z naturą i dopiero przedsmak tego co czekało nas w kolejnych dniach. Zwiedzanie grot potraktowaliśmy jako element aklimatyzacji. Pierwszy dzień na odpoczynek po podróży z XIAN, a wcześniej z Europy. Głównym kierunkiem naszej podróży była pustynia, nie zabytki, nie miejsca turystyczne ale przyroda. Drugiego dnia wyposażeni w duże zapasy wody, jedzenia i sprzętu, w końcu ruszyliśmy.
Groty Mogao
Dunhuang Jezioro Księżycowe
Groty Mogao
p
Towarzyszyło nam dwóch kierowców, pomocnik pełniący również role kucharza i przewodnik. Ze względów bezpieczeństwa podróżowaliśmy dwoma samochodami, na wypadek gdyby jeden z nich uległ awarii. W planie mieliśmy oddalić się na około 100 km od najbliższej cywilizacji więc profesjonalne przygotowanie było koniecznością. Po piaskach pustyni poruszaliśmy się dwoma TOYOTA-mi LAND CRUISER i po tej podróży muszę powiedzieć, że ten samochód potrafi naprawdę wiele. Zjazdy z prawie dwustumetrowych, stromych wydm, to nie przelewki, a zdarzało nam się to bardzo często. Kierowcy reagując na warunki często spuszczali powietrze z opon żeby auta mniej zapadały się w piasku. Na szczytach kilkusetmetrowych wydm w ruch szły łopaty aby uniknąć utknięcia podwozia na piasku. To była nieustanna walka, którą toczyliśmy z pustynią, nie rzadko zsuwając samochody ze wzniesień, szukając dogodnej trasy i odkopując koła.
Opisywanie krajobrazów pustyni Gobi mija się z celem. To tak jakby tłumaczyć komuś jak smakują lody, czym jest miłość lub jak pachną kwiaty. Tego nie da się dobrze opisać. Lepiej zajrzeć na dostępne w internecie zdjęcia i filmy. Widok rozpościerający się w cztery strony świata, na kilkaset kilometrów. Idealnie gładki piasek uformował wydmy wielkości gór. Czuliśmy się jak na innej planecie. Będąc w takim miejscu zawsze myślę o swoim domu i miejscu pracy. Ulicach, którymi na co dzień poruszam się po mieście. O miejscach, które zwiedziłem i ludziach, których znam. Swoich marzeniach, codziennych troskach i egzystencji. Potęga otaczającej mnie przestrzeni uświadamia jak w małym i ograniczonym świecie żyje na codzień. Dotyczy to każdego człowieka, możnych tego świata i robotników w fabryce. Wszyscy żyjemy w ograniczonych ramach własnych działań. Kula ziemska jest zachwycająca i w takich miejscach człowiek rozumie, że istniała długo przed pojawieniem się ludzi i będzie istnieć długo po ich zniknięciu. Oswoiliśmy fragmenty ziemi, w których tłoczymy się na co dzień goniąc za ideami, marzeniami i próbując przetrwać. Zapominamy jak w wielkim i pięknym świecie żyjemy. Pustynia Gobi w skali ludzkiego życia istnieje niemalże od zawsze i będzie istnieć długo po nas. Nie robi sobie nic z naszego istnienia. Ludzkie idee, sztuka, nauka, filozofia mają wpływ na naszą egzystencje ale w szerszej perspektywie nie mają znaczenia dla otaczającego nas świata przyrody. W jednym z programów BBC „Wonders of the Universe”, który gorąco polecam, profesor Brian Cox użył porównania, że we wszechświecie istnieje więcej gwiazd niż ziaren piasku na ziemi, włączając wszystkie pustynie i dna oceanów. Stojąc na szczycie dwustumetrowej wydmy i patrząc na bezkresną pustynie przypomniało mi się to twierdzenie. Pokora, świadomość ulotności życia, błachego znaczenia większości naszych problemów przychodzą do głowy w różnej kolejności. Za to właśnie kocham podróże. Pozwalają mi odnaleźć dystans do codziennego życia, dają czas na myślenie i nieustannie uczą.
Po kilku godzinach jazdy, wspinania się i schodzenia z monstrualnych wydm zatrzymaliśmy się na lunch. Rozstawiliśmy turystyczne fotele i stolik. Woda z kanistrów gasiła pragnienie, a zakupione wcześniej warzywa i owoce dodawały sił. Jeden z kierowców, dla zabawy, ćwiczył strzelanie z profesjonalnej procy. Używa jej czasami do polowań na małe ssaki. Zaopatrzony w specjalistyczne kulki celował do kamieni. Jego celność zdumiewała wszystkich. Gdyby skończył nam się prowiant i mielibyśmy polować to nasze przetrwanie zależałoby od jego umiejętności. Druga połowa dnia przyniosła kilka godzin jazdy po szutrowej części pustkowia. Wiatr był tak silny, że trudno otwierało się drzwi w samochodzie. Zupełnie płaski krajobraz zaburzały miejscami małe skały i nieliczne wyschnięte trawy. Pod wieczór krajobraz znowu się zmienił i wróciliśmy na wydmy ale tym razem mniejsze. Na nocleg wybraliśmy miejsce otoczone kilkumetrowymi wzniesieniami. Miały nas chronić od wiatru. Kierowcy rozstawili na nich małe flagi, żeby w razie napotkania innych ludzi, nikt nie wjechał nam samochodami w namioty. Nikogo nie spotkaliśmy ale względy bezpieczeństwa są najważniejsze.
s
zjazd z kilkusetmetrowej wydmy
Stworzenie obozowiska na pustyni i nocleg to dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. Pustynia tylko pozornie jest martwa. W promieniu kilkuset metrów od naszych namiotów udało nam się zebrać odpowiednio dużo chrustu aby wystarczył na kilkugodzinne ognisko. Wielkie konary kilkusetletnich, martwych już roślin służyły za opał. Na kolacje planowany był lokalny przysmak czyli gotowana baranina i mięso z grilla. Do zagotowanej na ogniu wody, kucharz wrzucił worek z ziołami i spore kawałki tłustego baraniego mięsa. Gotowało się około 1,5 godziny. Na koniec, dla zabicia przykrego zapachu dorzucił sporą ilość świeżej kolendry, która nadała mięsu bardziej przyjazny zapach. Niestety dla nas było to nie jadalne. Mięso miało nadal nieprzyjemny zapach i było trudne do przeżucia. Dodatkowo odstraszał wszechobecny tłuszcz. Razem z Mają zdecydowaliśmy się na zupki błyskawiczne zalane gotowaną wodą. Te zupki smakują w Chinach inaczej niż u nas. Są bardziej aromatyczne i po prostu smaczniejsze. Chyba, że byliśmy tak głodni że „chleb” wydałby się daniem godnym dobrego szefa kuchni. Po posiłku ruszyliśmy na spacer. Wspięliśmy się na najwyższe wzniesienie w okolicy gdzie stworzyliśmy razem, na zboczu, olbrzymi napis. Zostanie tam na długo zanim nie rozwieje go wiatr.
Po zapadnięciu zmroku, ku memu zdziwieniu, kierowca przyniósł małe fajerwerki. Strzelaliśmy w niebo i mieliśmy niezła zabawę. Małe rakiety strzelały w powietrze i wybuchały na tle rozgwieżdżonego nieba. A ile tam było gwiazd!. W promieniu wielu kilometrów żadnej cywilizacji i sztucznych świateł. Idealne miejsce do obserwacji nieba. W mieście łatwo zapomnieć o wszechświecie, tutaj jego obecność jest częścią codzienności. Póżniej przyszedł czas na grilla i pieczenie mięsa na żeliwnej kracie umieszczonej na żarzącym się drewnie. Tym razem posiłek przypadł wszystkim do gustu i solidnie się najedliśmy. W ciągu dnia temperatura w cieniu sięgała 14 stopni ale po zapadnięciu zmroku zrobiło się bardzo zimno. Temperatura szybko spadała i dało się wytrzymać jedynie przy ogniu. Nasi przewodnicy przynieśli nam stare zimowe płaszcze, będące kiedyś na wyposażeniu chińskiej armii. Kupione prawdopodobnie w demobilu świetnie spełniały swoje zadanie. Nigdy nie miałem na sobie nic równie ciepłego. Niezależnie od tego było bardzo zimno. Temperatura spadła w końcu do minus 5 stopni i przyszedł czas na sen. Nasze namioty były całkiem zwyczajne. Najprostsze modele zupełnie nie chroniące przed zimnem. Otrzymaliśmy srebrne, powleczone termoizolacyjną folią karimaty i średniej grubości stare śpiwory. Ja spałem w namiocie z Mają. Przed snem założyliśmy na siebie wszystkie ubrania, które ze sobą zabraliśmy: T-Shirty, bluzy, chińską kurtkę i wskoczyliśmy do śpiworów. Naliczyłem, że Maja miała 11 warstw a ja 9-ęć. Huajian poszedł spać do namiotu obok. Noc była bardzo długa. Nie miałem poduszki, a nie byłem w stanie wyjąć ręki ze śpiwora żeby podłożyć pod głowę bo zamarzała mi dłoń. Maja spała całkiem nieźle ponieważ zabrała z Polski małego jasia – mądra dziewczyna! Widziałem jedynie jej czerwony z zimna nos, wystający ze śpiwora. Budziła się co kilka godzin żeby wycedzić z ust sakramentalne „jest mi zimno” i od razu zasnąć. Nie martwiłem się o nią bo miała dwie warstwy więcej ode mnie. Ja nie zamarzałem więc jej też nic nie groziło. Około trzeciej nad ranem zmusiłem się do wyjścia na zewnątrz za potrzebą. Telepiąc się z zimna wyszedłem przed namiot. Okazało się że towarzyszący nam Chińczycy przenieśli w nocy swoje namioty jak najbliżej ognia, a dwóch poszło spać w samochodach. Widok, który ujrzałem po wyjściu z namiotu zapamiętam do końca życia. Księżyc był tak wielki i tak nisko nad ziemią, że zdawało się iż da się go dotknąć. W pełni widać było jego kulistość, a odbijające się światło słoneczne było tak silne, że można by spokojnie czytać bez latarki. Wyglądał ja duża jasna piłka wisząca nisko nad ziemią. Znowu powalająca na kolana przyroda. Wróciłem do namiotu i próbowałenm dalej spać.
nocleg na pustyni
poranna kawa
Tuż przed ósmą rano postanowiłem wstać i obudzić Maję i Huajian-a na oglądanie wschodu słońca. Jim nie spał. Zapytałem go jak minęła noc. Powiedział, że całą noc bał się, że przyjdą wilki i nas zaatakują więc nie zmrużył oka. Nie wiem skąd przyszły mu do głowy wilki bo co najwyżej mogliśmy spodziewać się kilku lisów wyjadających resztki z ogniska ale jego obawy rozśmieszyły mnie do łez i ustawiły nastrój na resztę dnia.
Wschód słońca obejrzałem sam. Niska temperatura i wiatr zniechęciły Maje i Huajiana do trwania na wzgórzu, które obraliśmy do podziwiania widoku. Słońce majestatycznie wychodziło zza horyzontu i szybko stało się tak jasne, że nie dało się na nie patrzeć. Zdumiewające było, że księżyc pozostawał widoczny jeszcze przez wiele godzin po wschodzie słońca. Nadal był nisko i nadal był bardzo kulisty i duży. Gdy wróciłem do obozu kucharz rozpalił już ognisko i przygotowywał śniadanie. Kolejna nie określona zupa była dla nas nie jadalna więc zdecydowaliśmy się na śniadanie z czekoladowych batonów. Około 10-ej ruszyliśmy na spacer. Wytropiliśmy z Mają ślady lisa lub innego małego ssaka i podążaliśmy za nim daleko przez pustynie. Nie udało się go zobaczyć ale zabawa była wspaniała. To była sobota rano. Jakże inna od reszty sobót spędzanych w domu. Tropienie lisa przypadło nam obojgu do gustu. Przed powrotem rzuciliśmy jeszcze okiem na wielki napis, który widniał na zboczu wniesienia. Od wczorajszego dnia wcale się nie zmienił co dawało nadzieje, że ślad po nas zostanie na długo, przynajmniej do następnej burzy piaskowej.
Po śniadaniu, złożyliśmy namioty i ruszyliśmy w drogę. Cały dzień minął nam na jeździe i podziwianiu zachwycających widoków. Po południu dotarliśmy do wąwozu, który w czasach jedwabnego szlaku stanowił jedyną w tym miejscu drogę przez góry. Przez stulecia, na odcinku kilku kilometrów powstawały buddyjskie świątynie, dedykowane podróżnym, które utrzymane do dzisiaj w bardzo dobrym stanie stanowią nie tylko wielką atrakcję turystyczną ale nadal pełnią swoją funkcje modlitewną. Zwiedziliśmy kilka z nich. Mniej więcej pośrodku wąwozu stoi kilkudziesięciometrowy, złoty posąg buddy widoczny z wielu kilometrów. Na szczytach gór widać było małe drewniane samotnie dla mnichów, którzy oddawali się w nich medytacji. Świątynie były zupełnie puste. Nie było turystów, co nadawało temu miejscu dodatkowego uroku. Przed powrotem do miasta wjechaliśmy na olbrzymi płaskowyż, na którym porozrzucane były starożytne i nowoczesne groby mieszkańców Donhuang. Nekropolia z grobami w kształcie stożków ciągnęła się kilka kilometrów, aż do granic miasta.