Źródło: www.oohmagazine.pl
Reklama zewnętrzna obecna jest pod każdą szerokością geograficzną. Od zarania dziejów, jak człowiek miał coś na sprzedaż, to musiał to ogłosić światu. Skoro Afryka jest kolebką ludzkości, to z lekkim przymrużeniem oka można założyć, że jest też kolebką reklamy.
W styczniu tego roku było mi dane spędzić prawie miesiąc w Namibii i Botswanie. Myliłby się ktoś, myśląc, że w tych krajach, jedyne czego można się spodziewać, to wychodzące na drogi słonie i żyrafy. W czasie mojej podróży przyglądałem się reklamom w tych krajach. I choć w miastach nie odstają one niczym od standardów europejskich, to już na prowincji można zaobserwować trendy i techniki zupełnie nam obce.
Tę różnorodność wymusza dysproporcja między dochodami obywateli mieszkających w miastach, a tymi żyjącymi, nierzadko w lepiankach, na wsi. To wymusza na reklamodawcach, dostosowanie się do charakterystyki rynku. Ma na to wpływ specyfika handlu, w krajach gdzie rozpiętość między zamożną częścią społeczeństwa, a najuboższymi jest tak olbrzymia jak Wielki RówAfrykański. Zarówno Botswana, jak i Namibia to kraje dużo większe od Polski, a mieszka w nich odpowiednio 3 i 2,5 miliona ludzi. Ceny w Namibii są porównywalne z polskimi, podczas gdy w Botswanie nawet wyższe. Zatem rynek stosunkowo mały, mniejszy od warszawskiego, ale z relatywnie mocną siłą nabywczą. Miasta są niewielkie i mimo tego, że np. Windhoek, stolica Namibii, przypomina do złudzenia niemieckie miasteczka, z ulicami pełnymi instytucji finansowych, to prowincja zaskakuje, nierzadko charakterem plemiennym. Nie zmienia to faktu, że jej mieszkańcy używają telefonów komórkowych, korzystają z Internetu i można ich spotkać w przypominających duże supermarkety, sklepach.
Jadąc przez oba te kraje można godzinami połykać kolejne kilometry, nierzadko szutrowymi drogami i nie spotkać człowieka, ani nie zobaczyć ludzkich osad. Namibia jest ponad dwa razy większym krajem od Polski i mieszka tam 2,5 miliona ludzi. Umieszczanie billboardów, przy szutrowych drogach, w tak odludnych miejscach, mija się z celem. Charakterystyka społeczna wymusza jednak na korporacjach nietuzinkowe działania. Jak trafić do kobiety z plemienia Himba, żeby wybrała ofertę sieci komórkowej konkretnego dostawcy? Jak zachęcić rolnika, aby oszczędzał pieniądze w konkretnym banku? Trzeba wyjść do ludzi.
Przemierzając nieliczne miejscowości – mam tu na myśli miejsca, gdzie liczba zabudowań nie przekraczała dwudziestu, a większość konstrukcji sklecona była z gliny i blachy falistej – nie raz widziałem reklamę bardzo popularnej w Polsce sieci komórkowej. Firmy, która sponsoruje na całym świecie imprezy masowe, zalewa swoimi reklamami media, a w Namibii ich logo wisi na lepiankach. Miejscowi mogą przyjść i kupić kartę startową lub doładować impulsy. Radzą sobie też banki, umieszczając, np. na parkingu, przed jedynym w promieniu kilkudziesięciu kilometrów sklepem, ciężarówkę oklejoną własnym logotypem i hasłami reklamowymi. Mieszczą się w niej mobilne biura obsługi klienta i bankomaty. Bankomat przyjeżdża do klienta, a nie odwrotnie, taki luksus. Bank jak to bank, a że w ciężarówce, nikogo to nie dziwi.
W Namibii ostały się wiekowe zwyczaje handlowe. Na wybrzeżu wzdłuż oceanu, można zauważyć miejsca, w których ludzie zostawiają kryształy soli. Ułożone w rządkach, na prowizorycznych stołach, deskach lub skrzynkach, leżą samotnie i czekają na klientów. Obok kryształów, leży deska, na której zapisano ceny. Najmniejsze kosztują około 5 złotych, a najdroższe 30 złotych. Przy każdym stanowisku przymocowana jest, zamknięta na kłódkę, metalowa skarbonka. Nieliczni podróżni, mogą się przy tych straganach zatrzymać, wybrać kryształ i zostawić odpowiednią kwotę w skarbonce. Stoiska pełnią zatem rolę drogowych billboardów, straganów, handlarzy i kasy w jednym. Ta praktyka opiera się na zaufaniu sprzedającego wobec kupującego, dotyczy ona zresztą nie tylko handlu solą na wybrzeżu. W innych częściach kraju, na zupełnych pustkowiach, gdzieś w górach, które otacza bezkresna pustynia, widziałem podobne stragany, z np. breloczkami. Wszystkie po mniej więcej 28 złotych. Kto je tam zostawia i inkasuje należność – nie wiem, ale samo dotarcie w to miejsce, to nie lada wyzwanie. Produkty reklamuje ustawiona przy drodze kukła, niczym strach na wróble, który wyróżnia się na tle pustyni. Wystarczy zatem wyrzeźbić wisiorki, skręcić ze szmat stracha na wróble, zawieść wszystko w góry, ustawić przy drodze, napisać ceny i postawić skarbonkę z kłódeczką. Raz dziennie lub raz na tydzień wrócić na miejsce, uzupełnić towar i odebrać należność.
W Polsce pomysł prawdopodobnie nie ma szans realizacji i to nie tylko ze względu na wątpliwość co do uczciwości kupujących, ale też ze względu na konsekwencje prawne. Zakładam, że nieborak, który oświecony pomysłem, pełen wiary w ludzi, zdecydowałby się ustawić taką konstrukcję, spotkałby się z oskarżeniem ze strony Urzędu Skarbowego o ukrywanie dochodów i brak kasy fiskalnej. Inny urząd zarzuciłby mu dokonanie samowoli budowlanej, a prokurator postawił w stan oskarżenia za stworzenie niebezpiecznej konstrukcji w pasie ruchu drogowego, która mogła skutkować katastrofą komunikacyjną.
Najbardziej ekstremalną formą reklamy takiego kramu jaką widziałem, były czaszki krów zawieszone na gałęziach wbitych w ziemię, z napisami zachęcającymi do zakupu drewna na opał. Pod czaszkami leżały kłody drewna, które można było kupić zostawiając pieniądze w skrzyneczce. W Namibii, w kraju w którym duża część terytorium to pustynia, drewno na opał, bez którego możemy zapomnieć o ciepłej kolacji, to towar deficytowy. Nawet tak drogocenny surowiec oferowany jest na zasadach zaufania sprzedającego wobec kupującego. Przypomniałem sobie o tym ostatnio idąc po warszawskiej starówce i patrząc na zdemolowaną elektryczną hulajnogę. Nie wiem ile czasu i energii ktoś włożył w doprowadzenie jej do tego stanu, ale albo posłużyła jako narzędzie zbrodni albo obraziła komuś matkę. Jeśli ludzie są w stanie tak bezinteresownie niszczyć cudzą własność, to czy byliby skłonni dobrowolnie płacić za wystawiony towar, którego nikt nie pilnuje? Nie wspominając, że handlarz drewnem wypisujący slogany reklamowe na zwierzęcych czaszkach zostałby pewnie „zlinczowany” przez ekologów, obrońców praw zwierząt, wegetarian i kilka innych zorganizowanych grup protestu.
Swoisty trend w reklamie zewnętrznej, opierający się głównie na poczuciu humoru i skierowany do turystów z całego świata, wykształcili w obu krajach właściciele campingów i lodge, w których zatrzymują się turyści. Niejednokrotnie, dojazd do nich prowadzi przez trudno dostępne tereny, więc zabawne napisy mają na celu umilić podróż. Napisy głoszą, np. „W lewo samochody z napędem 2×2, w prawo auta 4×4 lub ci, którzy są pewni, że Pan Bóg słucha ich modlitw” lub „Zaraz będziesz na miejscu, nie denerwuj się”. To nie tylko zabawne sentencje, które wskazują drogę i pozytywnie nastrajają przybywających klientów, ale też reklamy głównego pracodawcy w okolicy. Ludzie zatrzymują się na noclegi tam, gdzie są atrakcje turystyczne, które w obu krajach stanowi dzika przyroda ze zwierzętami na czele. Ludzie tam mieszkający mogą więc albo wypasać bydło albo pracować w branży turystycznej.
Przydrożne reklamy nie szpecą krajobrazu Namibii, jak to ma miejsce w Polsce. Nawet w najmniejszych wioskach, przy prowizorycznych ruderach mijanych co kilka godzin i wszędzie tam, gdzie jest człowiek – coś się sprzedaje. Są więc wykonane z desek i umocowane do belki wbitej w ziemie reklamy producentów rękodzieła, czytaj, lokalnego rzeźbiarza lub malarza, który nie mając innej pracy, tworzy rękodzieło, na miarę swoich umiejętności i reklamuje się najkrzykliwiej jak potrafi. Podobne „billboardy” zachęcają do skorzystania z usług wulkanizatorów, którzy na terytoriach gdzie główne drogi są szutrowe, wykonują zawód „pierwszej potrzeby”. Wulkanizatorzy prowadzą swoje zakłady tuż przy drodze, najczęściej pod płachtą materiału powiewającą na wbitych w ziemie wysokich słupkach. Nie ma budynku, nie ma nawet ławki, żeby na niej usiąść, ale stoi wbity w ziemie słupek z deską, na której ktoś ręcznie napisał: „Naprawiamy opony”. W innych miejscach kobiety z plemion Himba lub Damara, ubrane lub rozebrane w tradycyjny sposób, na widok nadjeżdżającego auta, a może się to zdarzyć tylko raz na kilkadziesiąt minut, wyskakują z przydrożnych szałasów, w których mają na sprzedaż rękodzieło i kłaniając się w pas, gestykulują i tańczą dla podróżujących, aby zatrzymali się i coś od nich kupili. Afryka jest uśmiechnięta. Każdy z nas spotkał się pewnie ze zjawiskiem sprzedaży jagód lub grzybów przy drogach biegnących przez polskie lasy. Czy ktokolwiek widział, aby Ci ludzie tańczyli, nawet jeśli mają ze sobą tanie wino? Może warto spróbować, żeby wyróżnić się z tłumu sąsiadów.
Jedną z najczęściej odwiedzanych atrakcji Namibii jest Park Narodowy Namib Naukluft i słynna na cały świat Dead Vlei. Chyba każdy widział kiedyś zdjęcia usadowionych na środku pustyni martwych drzew. Aby tam dojechać, wszyscy podróżni zatrzymują się w jedynej w promieniu dziesiątków kilometrów stacji benzynowej w Solitare. Przez lata prowadził tam piekarnię Szkot, który zasłynął pieczoną przez siebie szarlotką. Przy wjeździe do tego miejsca rozstawiono, niczym w amerykańskich miasteczkach, wraki samochodów. Oczyszczone, zardzewiałe karoserie starych aut służą za ozdobę i sygnalizują istnienie stacji benzynowej. Z kolei, w Botswanie, przed wjazdem do słynnego campingu, na terenie którego rosną baobaby, ustawiono monumentalną figurę różowego mrównika afrykańskiego. Reklamuje noclegi i zachęca do robienia fotografii. Pomysły żywcem przeniesione z USA. Jest więc zatem, różnorodność i koloryt, który jeśli tylko się przyjrzymy może wzbogacić nasze wrażenia z podróży. I tego wszystkim życzę. Podróżujcie i się wzbogacajcie.