Do Laosu mieliśmy wjechać po ponad dwóch tygodniach podróżowania po Tajlandii i Kambodży. Dotarliśmy do granicy w okolicach mostu przyjaźni Tajsko-Laotańskiej. Nasz hostel „Mut Mee” leżał w miejscowości Nongh Khai nad brzegiem Mekongu. Kilka bungalowów i bardzo „klimatyczna” restauracja z wiklinowymi siedzeniami i trzcinowym dachem. Prowadzony przez anglika, któremu udało się stworzyć tropikalno-europejski klimat. Byliśmy zmęczeni więc spędziliśmy cały dzień na leżakach, patrząc na rzekę. Sącząc drinki z parasolką i zajadając się specjałami tajskiej kuchni mieliśmy świetne nastroje. Pod koniec dnia gruchnęła wiadomość. Przejście graniczne i most są zamknięte. Nie dostaniemy się na drugą stronę. Dzień przed naszym przyjazdem, na jedynej drodze prowadzącej ze stolicy Vientiane na północ kraju, do Luang Prabang doszło do masakry. Nieznani zamachowcy rozstrzelali pasażerów lokalnego autobusu, w tym dwójkę Europejczyków. Na szybie autobusu pozostawili kartkę, która wskazywała, że dokonali tego Hmongowie, ukrywający się w dżungli górale, walczący z rządem Laosu. Plemię Hmongów od czasów wojny w Wietnamie, kiedy wsparli działania wojsk USA, starając się przeciąć laotański szlak transportu Wietkongu, nadal było prześladowane przez Laotański rząd. Część grup etnicznych Hmong prowadziło działania zbrojne przeciwko siłom Vientiane i ukrywało się w dżungli. Nie wiem czy tej zbrodni dokonali właśnie oni, czy zrobił to ktoś inny, a propaganda rządowa zamierzała wykorzystać ten fakt do przeprowadzenia kolejnych akcji zbrojnych w dżungli. Nie mnie to oceniać ale fakty były nieubłagane. Zginęli ludzie, granica zamknięta, nie przejedziemy. Od poznanego anglika, który na stałe mieszkał w Laosie dowiedzieliśmy się, że na całej trasie do Luang Prabang jest bardzo dużo wojska. Doradzał nam drogę lotniczą ponieważ lądowa na pewno została zamknięta. Następnego dnia, ku naszej radości ruch na moście przecinającym Mekong znowu działał. Mimo obaw, że droga może być zamknięta, nie zdecydowaliśmy się na podróż samolotem. Wiązałoby się to z wyższymi kosztami i przede wszystkim odebraniem sobie możliwości odczucia prawdziwej podróży, oglądania górskich wiosek i jak się później okazało zapierających dech w piersiach krajobrazów. Zabraliśmy więc plecaki i ruszyliśmy na przejście graniczne.
Pierwsze zderzenie z komunistycznym krajem to wymiana waluty. Wymieniłem 100 dolarów amerykańskich i dostałem reklamówkę banknotów. Dosłownie. Liczba zer na papierowych pieniądzach była nie do policzenia, a całość ledwo upchnąłem w i tak przeładowanym już plecaku. Wśród kilkunastu zaparkowanych przy granicy busów stali kierowcy i czekali na pasażerów. Krótkie negocjacje zakończyły się wynajęciem 10 osobowego pojazdu na całe 4 dni pobytu w Laosie. Nasz kierowca był po 50-e, około 1,55 m wzrostu z małą nadwagą. Nie mówił po angielsku ale rozumiał co pokazywaliśmy na mapie i umiał napisać ile chce pieniędzy za to żeby nas tam zabrać. To wystarczyło.
Do Vientiane dotarliśmy bez przeszkód. Spędziliśmy tam cały dzień i noc. Jedną z atrakcji była wizyta w Laotańskim Muzeum Narodowym. Wystawa historii Laosu rozpoczynała się od dwóch sal przedstawiających życie ludzi z epoki kamienia łupanego, potem sala o dinozaurach (nie wiem dlaczego w tej kolejności), a następnie zdjęcia ilustrujące obalenie króla i przejęcie władzy przez komunistów. W dalszej kolejności wisiały zdjęcia z wojny z imperialistyczną armią Stanów Zjednoczonych i jakże dobrze wszystkim znane z polskiej rzeczywistości portrety przywódców partyjnych. Wystawa pomijała stulecia panowania królów laotańskich, łącznie z wiążącą się z tym historią i kulturą. Potraktowano to widocznie jako nie istotny epizod w historii kraju.
Następnego dnia ruszyliśmy na północ. Po opuszczeniu miasta otoczyły nas jaskrawo zielone pola ryżowe oraz stada pasących się bawołów. Przez Laos, z południa na północ biegnie tylko jedna droga. W większości jadąc w stronę Luang Prabang otaczały nas strome zalesione wzgórza po prawej stronie drogi i przepaście lub ciągnące się w dół zbocza pokryte środkowoazjatycką dżunglą. Widoki zapierają dech w piersiach. Żadnych zjazdów, parkingów, dróg poprzecznych. Wzdłuż trasy przejeżdżaliśmy czasami przez małe wioski. Domy zbudowane z naturalnych materiałów jak bambus, drewno i trzcina. Ludzie zajęci pracami w gospodarstwach przyglądali się nam obojętnie. Prowizoryczna zabudowa wyglądała jakby czas się zatrzymał, a my przenieślibyśmy się o kilka wieków wstecz. Pod koniec dnia dotarliśmy do Vang Vieng, popularnej miejscowości wśród tramperów z całego świata. Było w niej kilka hosteli. To co przyciągało turystów to piękne krajobrazy pól ryżowych i wapiennych wzgórz rozsianych wśród pól i rozlewisk rzeki. Chętnie zatrzymałbym się tam na dłużej ale nasze założenie było inne. Chcieliśmy jak naszybciej dostać się do starożytnej stolicy Laosu, Luang Prabang z jej licznymi świątyniami i posągami. Zatrzymaliśmy się w tanim hostelu gdzie spotkała mnie nie miła niespodzianka. W moim pokoju znalazłem dwa martwe wróble. Ktoś zamknął rolety w oknach, przez co nie mogły się wydostać na zewnątrz. Ciekawe jak długo tam leżały i czemu nikt nie słyszał ich wołania o pomoc, zanim zdechły. Ich zwłoki były lekko zasuszone więc dawno nikt nie nocował w tym pokoju.
Po przebudzeniu, wszyscy sprawnie się zebrali i spotkaliśmy się przy samochodzie. Nikt nie pamiętał już o historii sprzed dwóch dni, o zamkniętej granicy i masakrze na drodze, którą się przemieszczaliśmy. Zaczęliśmy wchodzić pojedynczo do busa i wtedy nasz kierowca odmówił dalszej jazdy. Pokazywał na migi, że nie jedzie i mówił coś czego nikt nie rozumiał. Prawie godzinę tłumaczyliśmy mu, że chcemy jechać dalej na północ. Powstała teoria, że dopiero co dowiedział się o tym co kilka dni wcześniej wydarzyło się w Laosie. Do dzisiaj nie jestem tego pewien. Może miał poważniejsze powody. W końcu, jak to zwykle w życiu bywa sprawę załatwiła dodatkowa gotówka. Cmokając z niezadowolenia przyjął pieniądze i zgodził się jechać dalej. Z Vang Vieng nie wyjechaliśmy od razu na trasę. Kierowca zabrał nas na lokalny targ i kazał kupić kilka kartonów papierosów. Nie mieliśmy pojęcia po co ale wkrótce mieliśmy się dowiedzieć.
Dalsza droga wyglądała dokładnie tak samo. Dwukierunkowa, wąska asfaltowa trasa, ciągłe ostre zakręty, strome zbocza w górę pokryte dżunglą po prawej stronie drogi i strome zalesione przepaście w lewą. W razie jakiejkolwiek groźnej sytuacji, zero szans na ucieczkę. Po kilkudziesięciu minutach jazdy za jednym z zakrętów kierowca ostro zahamował. Na drodze stał ubrany w ortalionowy dres mężczyzna z karabinem maszynowym. Drugi ubrany w jeansy, t-shirt i buty sportowe, palił papierosa i siedział oparty o zbocze góry. Na nasz widok obaj ruszyli w naszym kierunku. Kierowca zatrzymał się i otworzył okno. W autobusie zapanowała cisza. Doszło do krótkiej wymiany zdań. Kierowca zaczął coś krzyczeć, złapał karton papierosów i wyrzucił go przez okno. Nawet nie wręczył go mężczyznom tylko rzucił na asfalt i ostro ruszył. Miałem ochotę paść na ziemie. Do głowy przyszło mi, że za chwilę seria z karabinu maszynowego przeszyje bus. Koleżanka podniosła aparat fotograficzny ale kolega wytrącił jej go z ręki. Co za pomysł żeby robić im zdjęcia. Po kilku sekundach zniknęliśmy za zakrętem. W busie było cicho, bardzo cicho.
To nie był koniec mocnych wrażeń. Kilkanaście kilometrów dalej krajobraz się zmienił. Wjechaliśmy w małą dolinę. Po prawej stronie drogi płynęła wąska rzeka. Nad jej brzegiem była wioska. Bambusowe domy spalone do gołej ziemi. Przy drodze ujrzeliśmy długi drewniany stół i kilkunastu żołnierzy laotańskiej armii. Jedli posiłek. Obok zaparkowane były ich pojazdy. Przejechaliśmy obok nie zatrzymywani. Patrzyli na nas obojętnie zajęci posiłkiem. Gdzie podziali się mieszkańcy, kto spalił wioskę, co robili tam żołnierze, nie wiem. Widok był przerażający.
Dalszą drogę przejechaliśmy bez przeszkód. Dotarliśmy do Luang Prabang. Spędziliśmy tam kilka dni. Miasto wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO pełne jest wiekowych świątyń i zabytków. Była stolica Laosu przyciąga podróżników z całego świata. Najlepiej zwiedzać je wcześnie rano na rowerze. Ja wypożyczyłem leciwy pojazd, w którym nieustannie spadał łańcuch. Po kilku godzinach jazdy nie dało się go już założyć. Rozbawiłem wielu przechodniów poruszając się po mieście na zepsutym rowerze. Odpychałem się dwoma nogami od ziemi i wyglądałem komicznie.
Drugiego dnia wybraliśmy się w górę rzeki Mekong na zwiedzanie jaskiń. Wynajęcie łodzi nie stanowiło problemu. Długie, kilkudziesięcio-metrowe jednostki stanowią często domy rodzin właścicieli. Na nich gotują, śpią, a w ciągu dnia przewożą turystów. W położonych około 25 km do Luang Prabang jaskiniach znajduje się około 2000 posągów Buddy. Jaskinie i rzeźby, same w sobie nie zachwycają ale warto tam popłynąć dla mijanych po drodze krajobrazów. Pola ryżowe, góry i zajęci pracą rybacy. W połowie rejsu dopadła nas burza co dodało atmosferze wiele magii. W ciągu dosłownie kilku minut wierzchołki gór przykryły chmury, zerwał się wiatr, zaczęło grzmieć, a z nieba lunął rzęsisty deszcz. Atmosfera była mroczna, wręcz dzika – burza na Mekongu – to jest przeżycie!
Po zwiedzeniu jaskiń z posągami wynajęliśmy przewodnika, który wprowadził nas pod ziemię w celu zobaczenia większych jaskiń. Wyposażono nas w latarki. Oglądaliśmy rysunki na ścianach, które pozostawili ukrywający się w czasach wojny wietnamskiej partyzanci. Wielokrotnie pokonywaliśmy ciasne przejścia skacząc z głazu na głaz. Koleżanka zrobiła mi zdjęcie w miejscu gdzie nie docierało światło dzienne. Mieliśmy stare aparaty na klisze więc nie możliwe było obejrzenie tych zdjęć na miejscu. Wywołałem je dopiero po powrocie do Polski. Na jednej z fotografii stoję oparty o ścianę, a 5 cm od mojej ręki na ścianie siedzi włochaty pająk wielkości dłoni. Miałem sporo szczęścia, że go nie dotknąłem.
Dwadzieścia kilometrów w dół rzeki dotarliśmy do autentycznej laotańskiej wioski, bez sklepów i pamiątek dla turystów. Mijaliśmy myjących się w Mekongu ludzi i kobiety gotujące posiłki na przydomowych paleniskach. Była nawet stacja benzynowa z benzyną sprzedawaną w butelkach po coca coli. Mieszkańcy zajmowali się codziennymi czynnościami, a nasza obecność wzbudzała w nich autentyczne zainteresowanie. Gdy przechodziliśmy między domami ludzie wychodzili, żeby lepiej nam się przyjrzeć. Na skraju wioski spotkaliśmy handlarza, który na dwóch kocach rozłożył towary, głównie ubrania i starał się zapanować nad tłumem oblegających go klientek. Kobiety wszędzie na świecie kochają zakupy. Gdy wracaliśmy połowy towaru już nie było, a z pleców handlarza zniknęła koszula – może też ją sprzedał? W wiosce wynajęliśmy ciężarówkę z odkrytą paką i pojechaliśmy dalej w góry. W środku dżungli ujrzeliśmy wysoki na 60 metrów wodospad. Po drodze otaczały nas położone w górskiej dolinie pola ryżowe, na których gdzieniegdzie rosły olbrzymie palmy. Laos jest piękny, kraina zielonych gór, pól ryżowych, bawołów i ludzi żyjących w bambusowych chatach.
W drogę powrotną do Vientiane ruszyliśmy tym samym samochodem, z tym samym kierowcą, z którym dotarliśmy do Luang Prabang. Wyjechaliśmy o piątej rano. Jedna z koleżanek miała problemy z żołądkiem i wymiotowała. Poważnie się rozchorowała. Wszyscy pasażerowie w ciszy znosili odgłosy zwracanego pokarmu. Po godzinie jazdy w środku dżungli kierowca zatrzymał się na środku drogi. Z gór schodziła mgła. W połączeniu ze światłem wschodzącego słońca budowało to wyjątkową atmosferę. Z lewej strony drogi, z dżungli, wyszło około dziesięciu mężczyzn. Uzbrojeni w karabiny maszynowe i maczety. Jeden z nich niósł wyrzutnie RPG z pociskami przeciwpancernymi. Zatrzymali się w odległości kilku metrów od nas. Ubrani po cywilnemu, zmęczeni marszem, patrzyli na nas w milczeniu. Oni na nas, a my na nich. Kierowcy nie drgnęła nawet powieka. Nie próbował ich zagadać. Siedział i patrzył się przed siebie. Nikt nic nie mówił. Nagle, odwrócili się i weszli do dżungli bez słowa. Dalsza droga do granicy Tajlandii przebiegła bez przeszkód.
Kilka lat później, zupełnie przypadkiem, trafił mi w ręce obszerny tekst w Wysokich Obcasach Gazety Wyborczej. Autor/autorka opisywał/a sytuację w Laosie opowiadając o ataku na autobus. Tekst zawierał wiele informacji o plemieniu Hmong-ów i ich walkach z siłami rządowymi. Zupełnie inaczej odbiera się taką lekturę jeśli sytuacja dotyczyła nas personalnie.