Na Karaibach byłem do tej pory dwa razy. Za pierwszym razem w 2006 roku na Kubie. Zwykłe wakacje hotelowe okraszone podróżami po wyspie wynajętym samochodem. Mnóstwo wspaniałych wspomnień. Za drugim razem trafiłem na Holendersko-Francuską wyspę Saint-Martin. Od kilkudziesięciu lat odbywają się tam słynne na cały świat Heineken Regatta, w których wziąłem udział. Moje doświadczenia żeglarskie w tym czasie były bardzo małe. Jeden obóz żeglarski w dzieciństwie na Mazurach, z którego nie wiele pamiętam. Międzynarodowe regaty były więc skokiem na głęboką wodę. Załoga składała się z dwóch profesjonalistów, Pawła i Rafała, doświadczonych na arenie międzynarodowej zawodników i czterech amatorów: Wojtka, Tomka, Krzysztofa i mnie.
Heineken Regatta to impreza towarzyska, nie tylko zawody. Z całego świata spływają uczestnicy małymi i wielkimi jachtami. Wielu milionerów wystawia okazałe jednostki z profesjonalnymi załogami. Jachty, które można tam zobaczyć zapierają dech w piersiach. Są też mniejsze załogi ścigające się profesjonalnie, pół amatorsko lub na zupełnym luzie. Jedna z nich przez całe zawody ciągnęła za sobą na lince żółtą, plastikową kaczuszkę. To podkreślało ich stan ducha i nastawienie bardziej na zabawę niż rywalizację. Właściciele dużych jachtów spędzają nie rzadko cały sezon zimowy uczestnicząc w wielu regatach organizowanych na Karaibach. Dla tej społeczności, to styl życia. Wielu z nich żegluje latem po morzu śródziemnym, a na karaibski sezon regatowy, łodzie przeprowadzane są przez Atlantyk. Niektórzy, ultra zamożni, wystawiają w wielu regatach, kilkudziesięciometrowe jednostki, z profesjonalnymi załogami. Jedna z nich żeglowała w koszulkach z warszawską syrenką na plecach. Pytaliśmy ich czy wiedzą co to za symbol ale nie mieli pojęcia. Biorąc pod uwagę, że przepiękny 100 stopowy jacht marki Swan, nazywał się Varsovia to było szokujące.
Inne załogi, z ograniczonym budżetem, tak jak my, lądują na wyspie przywiezieni samolotami rejsowymi i wsiadają na podstawione jachty. Naszą jednostką z zacięciem sportowym był Sun Fast 3200. Mały jacht regatowy, który nie był profesjonalnie przygotowany ale dawał nadzieję na rywalizację. Pierwszy dzień spędziliśmy na treningu. Pływaliśmy wzdłuż wyspy ucząc się przydzielonych obowiązków. Tomek, który namówił mnie na wyjazd, był odpowiedzialny za kabestany, a ja za przeklęty Genaker. 120 m żagiel rozkładany wedle potrzeby na dziobie jachtu. Nauka nie była łatwa. Stawianie żagla miało trwać jak najmniej czasu. Podpięcie go w odpowiedni sposób i wyciągniecie spod pokładu lub złożenie pod pokład sprawiało nam ciągłe trudności. Popełnialiśmy wszystkie możliwe błędy właściwe amatorom. W trakcie pierwszych godzin nauki, podczas nakładania lin genakera na kabestan, przeciwstawiłem się wiatrowi i okręciłem line wokół nadgarstka. Powiew wiatru pokazał mi, że nie mam szans i 120 m żagiel zadziałał jak latawiec. Ledwo utrzymałem się na pokładzie. Jeszcze chwila, a poleciałbym za burtę. Zwichnięty nadgarstek bolał jeszcze dwa tygodnie, a ja spędziłem cały wyjazd z ręką w usztywniaczu. Zwijanie żagla pod pokład, stojąc na dziobie przy rozhulanym morzu, z uszkodzoną ręką, było moim zadaniem przez kilka kolejnych dni. To tak jakby składać płachtę pokrywającą 120m apartament na niestabilnym podłożu, w jak najkrótszym czasie, żeby nie wpadła do wody.
Paweł i Rafał nas nie oszczędzali. Przy każdej zmianie halsu, oprócz przydzielonych obowiązków, musieliśmy czołgać się pod bomem, na drugą stronę jednostki, żeby sprawnie przerzucić balast. Pokład naszpikowany linami i plastikowymi elementami ranił nas w kolana. Ochraniacze na rękach i nogach były koniecznością. Spartańskie warunki noclegowe sportowej łodzi stymulowały atmosferę zawodów.
i
i
Po pierwszym dniu treningu wróciliśmy do portu i wybraliśmy się na lunch do pobliskiej restauracji. Siedzieliśmy bez sił w zupełnej ciszy. W pewnym momencie podeszła do nas pijana amerykanka z drinkiem w ręku. Była natrętna i mocno zawiana. Próbowała nawiązać konwersację ale żaden z nas nie miał ani siły na rozmowę, ani ochoty na tę znajomość. Pytała skąd jesteśmy, czym pływamy, czemu się nie bawimy. Widząc naszą niechęć zapytała w końcu z pretensją dlaczego będąc na Karaibach jesteśmy tacy poważni i cisi. Kolega nie wytrzymał i jej wypalił, że to Eastern Europe Attitude. Na to nie miała argumentu i w końcu sobie poszła. Tacy byliśmy zmęczeni.
Hainneken Regatta to regaty międzynarodowe okraszone wieloma imprezami. Codziennie po zawodach, w różnych częściach wyspy, odbywają się koncerty sponsorowane przez Heinekenna. Zapraszani są muzycy z Europy, USA ale jest też sporo zespołów lokalnych, karaibskich, co daje możliwość poznania niezwykłej i oryginalnej muzyki. Atmosferę wspólnoty żeglarzy z całego świata buduje również miejsce rozpoczęcia i zakończenia zawodów. Każdego dnia łodzie ustawiają się przy zwodzonym moście, który oddziela port od otwartego oceanu, naprzeciw biura zawodów. Zgromadzeni tam kibice i sędziowie wiwatują na widok załóg wracających z wyścigów. Te biorąc udział w konkursie na najzabawniejszą załogę, śpiewają i robią krótkie pokazy dla kibiców. Najbardziej zaangażowani potrafią przebrać całą załogę w zabawne stroje, np. za Wikingów i tańczyć na pokładzie.
Z żeglarskiego punktu widzenia impreza jest idealnie zorganizowana i pozwala zobaczyć profesjonalne jednostki, które biorą udział w wielu słynnych światowych regatach, jak np. Volvo Ocean Race. Łodzie takich zespołów jak Team Brunell, naszpikowane technologią i z ultra lekkich materiałów robią gigantyczne wrażenie. Biorą udział w wyścigu, który okrąża kulę ziemską. Profesjonalny sprzęt na najwyższym poziomie i możliwość zobaczenia go na żywo to wyjątkowy przywilej. W zawodach biorą też udział super nowoczesne trimarany, jak Phaedo, które służą do jednego, do bicia rekordów prędkości. Sunąc na pełnym morzu w przechyle, na jednym z trzech kadłubów, zdają się latać. Wszyscy inni zostają w tyle, a profesjonalna załoga wykorzystuje go do granic możliwości. Porusza się jak samochód wyścigowy na tle aut osobowych. Co roku pojawiają się też zawodnicy z Polski. Ścigają się na małych jachtach ale też na profesjonalnych łodziach będących kiedyś w stawce Volvo Ocean Race. W 2016 roku polska załoga pokonała na takiej jednostce Team Brunell i zajęła pierwsze miejsce w swojej klasie.
s
Po dwóch dniach treningów przyszedł czas na zawody. Pierwszy w życiu start w wielkich regatach to niezapomniane doświadczenie. Pomiędzy łodzią sędziowską, a ustawioną boją, jest linia startowa, którą należy przekroczyć dokładnie w określonym czasie. Startujące załogi mają mało miejsca na wodzie, poruszają się jedynie na żaglach i starają się trafić na start dokładnie w sekundzie rozpoczęcia wyścigu. Jednostki niebezpiecznie zbliżają się do siebie. W pełnym słońcu, na otwartym oceanie, w przechyle, kłębią się przy linii startowej. Skipperzy z całego świata, walcząc o dobre miejsce krzyczą na siebie nawzajem. Wykrzykują też komendy swoim załogom, które uwijają się przy żaglach i linach. Gdy wybrzmiewa ostateczny sygnał rozpoczęcia wyścigu wiele łodzi znajduje się idealnie na linii startowej. Taka precyzja wymaga dużo umiejętności i szczęścia nie tylko od skipperów ale też od całych załóg. Inne jednostki pozostają w tyle, a kilka przekracza ją za wcześnie, przez co muszą okrążyć boje startową i wystartować ponownie. Te zostana daleko w tyle za całą stawką.
Drugiego dnia zorganizowano wyścig wokół wyspy Saint Martin. Regaty po wewnętrznej stronie zatoki meksykańskiej, czyli na zachód od wyspy, różnią się od tych po wschodniej stronie, na otwartym Atlantyku. Woda ma inny kolor, fale są dłuższe i wyższe. W trakcie takiego wyścigu płynęliśmy równolegle z siostrzanie wyglądającym jachtem. Znajdował się około 30 metrów od nas i za każdym razem gdy przychodziły fale znikał mi z oczu wraz z kilkudziesięcio metrowym masztem, żeby za chwile wyłonić się w pełnej krasie. Siedząc na burcie w charakterze balastu obserwowaliśmy to ze zdumieniem. Tego samego dnia na linii startowej jedna z konkurujących załóg podjęła błędne decyzje i z dużą mocą uderzyła w naszą rufę. Na szczęście nie wyeliminowało nas to zawodów ale po zakończeniu regat jacht musiał zostać poddany naprawie. To nie powinno się zdarzyć ale pokazuje jak ciasno jest na starcie.
Ostatni dzień zawodów był rozczarowaniem bo brak wiatru zmusił organizatorów do odwołania regat. Mimo to, poprzednie dwa dni i same treningi, dostarczyły nam olbrzymiej ilości adrenaliny. Mimo, że nie osiągnęliśmy sukcesu sportowego i skończyliśmy zawody daleko od podium, było warto.
Atrakcją samej wyspy Saint Martin, oprócz jej walorów przyrodniczych jest jej lotnisko. To właśnie tam samoloty lądują kilkadziesiąt metrów od publicznej plaży. Żądni emocji turyści ustawiają się w linii lądującego samolotu i są dosłownie zdmuchiwani do wody przed potężne silniki. Po zawodach wybraliśmy się do położonej obok tej plaży restauracji, z której mogliśmy podziwiać to niecodzienne zjawisko. Internet pełen jest filmów pokazujących lądujące maszyny i ludzi znajdujących się tuż pod kołami samolotów. Niezwykłe.